Rafał Matyja: Benjamin Barber nie ma racji

Rafał Matyja: Benjamin Barber nie ma racji

moscow-509095_1280

dr hab. Rafał Matyja

Rzadko zdarza się, że sięgam po książkę, której teza wydaje mi się intrygująca, a po przeczytaniu – zyskuję jedynie wątpliwości. Rzadko Autorowi, z którym – według wszelkiego prawdopodobieństwa – powinienem się zgadzać, udaje się zrazić mnie do idei, które byłem skłonny uznać za słuszne. Benjaminowi Barberowi udało się to we wszystkich wymiarach. Obok kilkunastu trafnych obserwacji dotyczących miast jako takich, które skrzętnie zanotowałem – reszta zapisków z tej książki to spory katalog wątpliwości (chodzi o "Gdyby burmistrzowie rządzili światem" – przyp. redakcji). Pogłębionych jeszcze przez styl tej pracy, z nadmierną łatwością przechodzący od chłodnej analizy do namiętnej agitacji. Oto próbka:

„Miasta to my – stwierdza Barber. – Nikt nie chce, by jakieś monumentalne „ono” rządziło światem.  Światem możemy i musimy rządzić „my”. Parlament burmistrzów jest w istocie parlamentem, który tworzymy my sami” (s. 124). Co gorsza, retoryka taniego populizmu pojawia się w książce zawsze tam, gdzie powinien pojawić się rzeczowy argument. Coś, co przekona czytelnika, że prezydent jego miasta będzie lepiej reprezentował jego interesy niż rząd państwa, którego jest także obywatelem. Zwłaszcza, że – o czym przekona się czytelnik pod koniec książki – wiele miast i państw, ba – całych regionów może wskutek niekorzystnego obrotu losu nie znaleźć własnej reprezentacji w „parlamencie burmistrzów”. W izbie tej mają bowiem zasiadać przedstawiciele 300 miast losowanych w trzech grupach wielkościowych. Co ciekawe, pierwsza mająca 50 reprezentantów grupa, to metropolie powyżej 10 milionów, a dostępne powszechnie statystyki ONZ nie wymieniają tak licznej grupy miast spełniających ten warunek, a w Unii Europejskiej mamy tylko dwa takie miasta (Paryż i Londyn).

125 miejsc w „parlamencie burmistrzów” przeznaczył Barber dla miast liczących od 500 tys. do 10 mln mieszkańców, a kolejne 125 dla tych, które liczą 50 – 500 tys. mieszkańców. W obu przypadkach podstawą wskazania, który z burmistrzów zasiądzie w parlamencie będzie losowanie. Choć samo w sobie rozwiązanie to wydaje się sprawiedliwe, to niesie z sobą poważne zagrożenie, iż wielu z wybranych w ten sposób polityków-członków parlamentu będzie ludźmi przeciętnymi, w niewielkim stopniu zainteresowanymi sprawami wykraczającymi poza lokalny kontekst. I nie pomogą tu zaklęcia Autora, który pisze, że „zwyczajni premierzy są zwykłymi politykami, natomiast burmistrzowie to na co dzień postaci niecodzienne, większe niż miasta, którymi rządzą, zdolne przydać miastom charakteru i wzmocnić ich wpływy” (s. 108). Proponuję prosty test – porównanie kilkunastu polskich premierów z losowo wybranymi prezydentami kilkunastu miast. Mimo całej mojej sympatii do elit samorządowych – teza Barbera w większości przypadków okazuje się kompletnie fałszywa. To zresztą nie jest żadne nieszczęście.

Nieszczęśliwy natomiast wydaje się pomysł na książkę, który zaletami miejskich liderów próbuje uleczyć problemy, które ich – i nie tylko ich – przerastają. „Pokazanie, dlaczego i w jaki sposób miasta mogą rządzić niesfornym światem, nad którym nie potrafią zapanować potężne państwa stanowi cel całej tej książki” – pisze Barber (s. 193-194). Rządzić światem w przypadku propozycji Barbera to mieć prawo mówić na jego temat i formułować dyrektywy, które będą mogły być uznane lub odrzucone przez poszczególne miasta. Słowo „rządzić” jest zatem mocno na wyrost. To, co proponuje Barber to w najlepszym przypadku dobrze zorganizowane lobby miejskich administracji, zdolne do transferu interesujących rozwiązań, które mogą zostać zastosowane przez miasta członkowskie. Zdolne do wywierania presji na rządy i podmioty międzynarodowe, ale nie ponoszące odpowiedzialności za to, by uporać się ze zbrojną agresją, kryzysem walutowym czy niesprawnym systemem finansowania zdrowia.

Pierwsza zasadnicza wada tej książki polega na tym, że interesująca i rosnąca pozycja polityczna miast została w niej skonfrontowana z kryzysem współczesnych państw. To skłoniło Barbera do podążania ryzykowną ścieżką, w której remedium na wady różnych porządków politycznych poszukujemy w zaletach miast. I to nie w jakimś wybranym regionie świata, ale wszędzie. W niemieckim Stuttgarcie, w którym władza wyższego rzędu ma co najmniej trzy poziomy krajowy (Badenia-Wirtembergia), państwowy (Niemcy) i europejski i w stolicy rządzonej przez Putina Rosji – Moskwie. Choć bez wątpienia kryzys państwowości rosyjskiej i niemieckiej – to dwa zupełnie różne problemy, których rozwiązaniem nie jest na pewno parlament burmistrzów.

Druga poważna wada – to zbudowanie na różnicy między stylem polityki miejskiej a stylem polityki państwowej zasadniczej nadziei na zbudowanie odmiennego niż obecnie ładu międzynarodowego. Pomińmy wyrozumiałym milczeniem rozważania Barbera o przewadze pogodnych miejskich piosenek nad pełnymi słów o bohaterstwie i wojnie hymnami narodowymi oraz niczym nie uzasadniony zachwyt nad burmistrzami, którzy „wznoszą nie mury tylko porty i portale” (s. 195). Barber jest kiepskim poetą i to, co ma być porywające zbyt często staje się w tej książce groteskowe. Istota różnicy polega – zdaniem Barbera na tym, że umiejętności burmistrzów „w istotnej mierze różnią się one od umiejętności i zdolności przydatnych politykom do sprawowania rządów w ramach suwerennych i świadomie niezależnych instytucji centralnych, kierujących się ideologią narodową” (s. 107), co zresztą powinno być koronnym argumentem przeciwko powierzaniu im jakiejkolwiek szerszej niż miejska władzy politycznej. Barber ma rację, że styl bycia burmistrzem jest inny, ale nie wpada na pomysł, że jest on przywiązany do instytucji a nie do człowieka, że wraz z objęciem funkcji premiera dawny burmistrz będzie się zachowywał i myślał stosownie do nowego urzędu.

Trzecia wada, to brak odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób nowa globalna rola miast i ich burmistrzów zmieni same miasta i politykę miejską. Nawet niewielki eksperyment, jakim była próba zbudowania przez Rafała Dutkiewicza zaistnienia na ogólnopolskiej scenie politycznej pokazywał ryzyko, jakie ponosi „burmistrz” wchodzący w konflikt z rządzącymi krajem politykami. A konflikt i tak nie miał wymiaru systemowego tylko personalno-polityczny. Prezydenci miast potrzebują realnych instrumentów nacisku na rząd, a nie spektakularnych konfliktów i „bicia się” o ponadlokalne wpływy. Na razie ponoszą wiele utrudniających im rządzenie porażek. Przywoływany tu już Dutkiewicz „zbuntował się” po raz pierwszy przeciwko rządowi, gdy nie uzyskał z jego strony dostatecznie silnego wsparcia w sprawie EIT. Ale taki „szary” i rzeczowy przykład w książce się nie pojawił. Rozdział poświęcony polskim prezydentom miast mógłby być przykładem szkodliwej propagandy, a nie inspirującej analizy.

Ciekawa jest teza Barbera o tym, że „państwo narodowe, ta niegdysiejsza akuszerka demokracji przedstawicielskiej, dziś przekształciła się w organizm dysfunkcyjny. Suwerenność w coraz większym stopniu staje się więzieniem – przeszkodą w globalizacji, która jako jedyna może zapewnić demokracji przetrwanie” (s. 97). Brakuje jej jednak choćby cienia dowodu. Na razie fakty mówią o tym, że demokracja – obarczona tysiącem wad – działa jedynie na poziomie państwa i jego części: miast i regionów, a stworzenie mechanizmów, w których przekroczyłaby te ramy jest niezwykle trudne. Tu nie potrzeba wielkich eksperymentów – wystarczy uważna analiza historii Unii Europejskiej, która nie potrafi budować skutecznych mechanizmów „demokracji ponadpaństwowej”. Barber stwierdza nawet, że Unia stanowi ona pozytywną „próbę utworzenia ponadnarodowego bytu demokratycznego, który byłby autentycznie demokratyczną alternatywą dla państwa narodowego” (s. 395). Obserwując mechanizmy unijne, trudno przyznać mu rację.

Zresztą, w roli wzoru dla parlamentu  burmistrzów występuje w tej książce nie Parlament Europejski, ale Unia Międzyparlamentarna (s. 361). Jeżeli wpływ parlamentu burmistrzów na „rządzenie światem” miałby być porównywalny do roli tej ostatniej instytucji, to takiemu pomysłowi nie warto byłoby poświęcać nawet tekstu w tygodniku, cóż dopiero – książki. Zresztą jej bardziej realistyczne fragmenty pokazują, że także Barber nie wierzy zbytnio w możliwość rządzenia przez burmistrzów światem. Pisze bowiem: „Najważniejsze jest, że globalny parlament burmistrzów zapewni metropoliom megafon i sprawi, że ich głos zostanie usłyszany”. Przez kogo ? Nie mam wątpliwości, że przez podupadające, ale nadal posiadające polityczną i ekonomiczną skuteczność państwa.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że koncepcja Barbera przypomina dziecięcą rewolucję rodem z „Króla Maciusia I” Janusza Korczaka, podjętą ze świadomością, że w razie czego dorośli posprzątają po zabawie i zapewnią „wikt i opierunek”.

Szkoda, że Autor dla jednego – niezbyt sensownego – pomysłu poświęcił znacznie ciekawszą koncepcję, jaką rysuje w pierwszej części książki. Niezwykle interesujące rozdziały II i III pokazują ciekawy – szczególnie dla nauk społecznych sposób rozumienia miast. „Nie możemy opisać miasta – pisze Barber – nie ujawniając naszej oceny moralnej i tego, jak postrzegamy jego znaczenie dla rozwoju człowieka. Nie możemy opisać miasta nie zdradzając naszych sympatii i antypatii, które są jedynie odbiciem naszych poglądów na temat miejskiej społeczności” (s. 58). Przekonuje, że wizje miasta są swego rodzaju współczesnymi manifestami politycznych poglądów i tożsamości, w stopniu większym niż tradycyjne ideologie.

Co więcej, ów indywidualny punkt widzenia nie jest po prostu przeniesieniem tego, co myślimy o problemach współczesnych państw na poziom miast, nie ma prostego odniesienia do wielkich tradycji myśli politycznej. Można być bowiem „wiejskim konserwatystą” i nieufnym wobec miasta „socjalistą”, liberałem tęskniącym za miastem nie poddanym procesom „metropolizacji” lub nie zdominowanym przez logikę „etatystycznego molocha”. Barber buduje wartość współczesnego miasta na jego konflikcie z kulturą wiejską. Pisze: „jeśli kultura miejska wygra dziś walkę z wsią i o wieś, jeśli wyłoni się jako historyczny zwycięzca i w rezultacie trzeba będzie ją uznać za punkt wyjścia do usieciowionej formy demokratycznych rządów w świecie bez granic, to z pewnością konieczne okaże się również stawienie czoła starym ułomnościom miasta” (s. 60). To podstawowy kontekst sporu. Ale nie mniej ważny pozostaje ten, który wspomina o rozmiarze miasta. Różnice kulturowe między kilkudziesięciotysięcznym miastem a dużą metropolią są nie mniejsze niż między miastem a wsią w ogólności (zwłaszcza wsią współczesną, która coraz bardziej staje się ćwierć lub pół-miasteczkiem). Więcej nawet – różnice między lokalną, liczącą nieco ponad milion mieszkańców metropolią, a kilkunastomilionowym kosmopolitycznym molochem, stanowią większe polityczne i kulturowe wyzwanie niż te, które dzielą miasta i otaczające je coraz bardziej miejskie przestrzenie „pomiędzy” jednym a drugim miastem.

Ciekawą dystynkcją wprowadzoną przez Barbera jest różnica związana z gotowością do nawiązywania połączeń z innymi ośrodkami. „O ile wsie i miasteczka istnieją często w pewnej izolacji, o tyle miasta w sposób naturalny są ze sobą wzajemnie powiązane. Synapsy, które je łączą, pozwalają zdefiniować te miejskie węzły, mobilność bowiem – zarówno w obszarze jednego miasta, jak i pomiędzy różnymi ośrodkami – jest nieodłączną częścią miejskiego życia” (s. 82).

Na tej opozycji między wsią a miastem, na zróżnicowaniu miast i poglądów na ich istotę nie wyczerpują się zresztą pomysły Barbera. Podnosi on także głośno u nas dyskutowaną kwestię „prawa do miasta”, postulując – inaczej niż wielu polskich prezydentów – uznanie praw do miasta dla osób mieszkających na ich obrzeżach, dojeżdżających do pracy na kilka dni w tygodniu, korzystających z instytucji edukacyjnych czy kulturalnych.

Intuicje Barbera w tych sprawach wydają się ciekawsze i bardziej inspirujące niż główny pomysł na książkę. Pozwalają inaczej spojrzeć na polityczne i kulturowe znaczenie miast. Dostrzec potencjał, jaki drzemie w nich nie tylko w wymiarze globalnym, ale także poszczególnych wspólnot narodowych i państwowych. To jednak wydało się Barberowi za mało efektowne, zbyt banalne. A może po prostu wymagało lepszego pomysłu niż ten, który ostatecznie został nam przedstawiony.

Tytułowa koncepcja powierzenia rządów „światem” burmistrzom jest zatem zaledwie kolejną niemoralną propozycją, poeksperymentowania na żywym organizmie, nie mogącą przynieść zresztą jakichkolwiek sensownych efektów. Intrygujący problem ustrojowy i instytucjonalny, dotyczący możliwości innej dystrybucji władzy wewnątrz państw w XXI wieku, został strywializowany poprzez przypisanie zalet miejskiego samorządu tym, którzy stoją na jego czele. Barber nie próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy miejskie tożsamości będą wypierały narodowe i państwowe – bo takie pytanie, kazałoby prześledzić fakty. A te są, jakie są. Nawet w najbardziej zaawansowanej w burzeniu narodowo-państwowych murów Europie nośne są hasła niepodległości Szkocji i Katalonii, a nie Edynburga czy Barcelony. Moskwa bogaci się dzięki skrajnemu centralizmowi rosyjskich władz, a nie dzięki swoim miejskim atutom.

Zresztą uważniejsza analiza historii europejskich miast prowadzi do wniosku, że spora część z nich wzrastała nie tylko w symbiozie z państwem, ale wręcz dzięki zmianie i rozwojowi jego funkcji. To państwo tworzyło infrastrukturę komunikacyjną, finansowało badania naukowe, budowało systemy wyrównujące szanse w edukacji i tworzące mechanizmy opieki społecznej. Zapłaciło za to wysoką cenę. Ale te koszty i tak ktoś by musiał zapłacić.  Prawdziwa historia zaczyna się bowiem tam, gdzie w książce Barbera zapada milczenie.

 

Źródło: Nowa Politologia

Komentarze

komentarze

Powrót na górę