Miejsce dalekie a sercu tak bliskie. Nostalgia za regionem gniazdowym przodków

Miejsce dalekie a sercu tak bliskie. Nostalgia za regionem gniazdowym przodków
 
prof. dr hab. Andrzej Piskozub 
 
Odczuwamy szczególny sentyment do kraju naszych lat dziecinnych, do miejsca, w którym przyszliśmy na świat i w którym spędziliśmy najmłodsze lata. Gdy później trzeba się było z tym miejscem pożegnać na zawsze, myślą wracało się do niego z pietyzmem w dorosłym życiu. Tak Juliusz Słowacki wspominał wołyński Krzemieniec, przez który srebrną falą wody Ikwy płyną a Czesław Miłosz litewską dolinę Issy. Dla mnie takim krajem lat dziecinnych pozostał na zawsze wielkopolski Wolsztyn, gdzie się urodziłem i gdzie rosłem przez pięć moich najmłodszych lat.
 
To jest mój kraj rodzinny, ale nie kraj moich przodków. Dla żadnego z nich krajem rodzinnym ta okolica nie była. Ojciec mój, ze swą dopiero co poślubioną żoną, przybył tu w 1931 roku, kiedy wygrał konkurs na stanowisko dyrektora powiatowego w Wolsztynie oraz ordynatora oddziału chirurgicznego w tymże szpitalu. Do tego czasu dla obojga ich był to region całkowicie im nieznany.
           
Dla mojego ojca krajem lat dziecinnych była Kołomyja, gdzie urodził się w 1899 roku; dla młodszej od niego o dziewięć lat mojej mamy było to Wanne-Eickel, w Zagłębiu Ruhry. Dla mnie, historyka i geografa cywilizacji, powodem do nieskrywanej satysfakcji stało się podkreślanie, że rodzinne miasta obojga rodziców to obszary, które dwa tysiące lat temu chociaż nie znajdowały się w centrum ówczesnej cywilizacji, jaką stanowiło wtedy Imperium Romanum, to jednak oddalone były zaledwie o przysłowiową miedzę. Kołomyję założoną nad Prutem, a zatem w dorzeczu Dunaju, równie mała odległość dzieli od granic rzymskiej Dacji, jak Wanne-Eickel w dorzeczu Renu, od nadreńskiej granicy Imperium Romanum. Jeżeli zatem obszary, na jakich później miasta te założono, należały wtedy do krain barbarzyńców, to przecież do barbarzyńców z pogranicza cywilizacji antycznej, a nie do głębokiego barbarzyńskiego interioru.
           
Tak się z tym, przecież żartem a nie na serio, lubiłem przekomarzać w gimnazjalnych sprzeczkach z kolegami na temat, który z nas wcześniej zszedł z drzewa na ziemię. Bo naprawdę, samo miejsce urodzenia każdego z nas, to kwestia czystego przypadku londonowskiego wędrowca na szlaku, jeżeli nie jest ono uświęcone tradycją pokoleń przodków, od wieków na miejscu tym osiadłych. Taką kwestią przypadku były moje narodziny w Wolsztynie, taką samą narodziny mojej mamy w Wanne-Eickel. Żadne z tych miast regionem gniazdowym mojej rodziny nie było.
           
Ale czym właściwie jest ów region gniazdowy? I jakie jest jego miejsce pomiędzy różnego typu regionami? Przecież pojęcie to pochodzi od łacińskiego regio, oznaczającego okolicę. A każde miejsce na Ziemi stanowi przecież jakąś “okolicę” : czy to wieś, czy miasto, gmina, powiat, prowincja czy kraj. Zacząć zatem trzeba od skrótowej typizacji regionów, rozróżniającej trzy podstawowe ich rodzaje – regiony geograficzne, którymi zajmuje się geografia fizyczna, regiony historyczne, którymi zajmuje się geografia historyczna i regiony administracyjne, którymi zajmuje się geografia polityczna.
           
Z tych trzech typów, regiony historyczne są tymi, które nas w tych rozważaniach interesują. Podobnie jak regiony administracyjne, nie są to twory dane przez naturę, lecz stworzone przez ludzi. Między regionami historycznymi a administracyjnymi istnieje ta zasadnicza różnica, iż pierwsze powstają z inicjatywy oddolnej: tworzy je osadnictwo, napływające na dany obszar; natomiast regiony administracyjne są odgórnie narzucane przez państwa, dla ich doraźnych celów. Szczęśliwa to sytuacja, gdy państwo szanuje uświęcone tradycją regiony historyczne, dostosowując granice regionów administracyjnych do granic tamtych. Najczęściej jednak państwa “unitarne”, o scentralizowanym systemie zarządzania, traktują regiony historyczne jako relikty niepożądane, gdyż ich aspiracje do samorządności i autonomii, kłócą się z koncepcją państwa scentralizowanego. Dlatego tną granicami swych jednostek administracyjnych historyczne całości regionalne a w swej ekspansji terytorialnej, gdy nie mogą wchłonąć w całości ościennego regionu historycznego, rozrywają go na części, przyporządkowane różnym państwom i rozdzielone granicami państwowymi.
           
Tę zasadniczą różnicę można sprowadzić do reguły: granice historycznych regionów wytyczał pług osadnika, granice państwowe wyrąbywał miecz wojownika. Region historyczny w konsekwencji prezentował się jako całość organiczna o długim okresie trwania. W kontraście do nich, terytoria państw zmieniają się znacznie częściej, podobnie jak granice jednostek administracyjnych w obrębie tych państw ustanawianych. Za mego życia kilkakrotnie zmieniał się podział administracyjny Polski, kraju mojego zamieszkania. Każdy kolejny piętnowano jako niedoskonały i wymagający reformy. W jej imię w 1975 roku zwiększono liczbę województw z 17 do 49, likwidując zarazem istniejące od średniowiecza powiaty. Rychło zaczęto domagać się reformy tego nowego podziału administracyjnego i w 1999 roku wrócono do stanu sprzed ćwierćwiecza: z dawnych 17 województw odtworzono 16, z dawnych 317 powiatów odtworzono 308. Od tego czasu trwają apele o restytucję w całości tego podziału administracyjnego, który “reformowano” w 1975 roku: o odtworzenie jedynego pominiętego z tamtych czasów województwa i kilku powiatów. Czy takie zmiany zasługują na nazywanie ich “reformą”? Naprawdę jest to szamotanie się w błędnym kole, zasługujące na skwitowanie go słowami poety Stanisława Wyspańskiego: Tak upływa nam życie nasze. Synowie nasi zburzą, co my budujemy. Burzymy, co zbudowali ojcowie nasi. Takie są konsekwencje ignorowania przez władze państwowe uświęconych wielowiekową tradycją regionów historycznych i zastępowania ich nietrwałymi administracyjnymi domkami z kart.
           
Spójrzmy teraz na relacje pomiędzy regionami historycznymi a regionami geograficznymi. Te ostatnie, jako twory natury a nie działalności ludzkiej, wydają się być rzeczywistością obiektywną, istniejącą zanim ludzkość się pojawiła i zaczęła kształtować swe historyczne regiony, które przecież nie były nieodpornymi na wszelkie katastrofy dziejowe i padały pod ciosami niektórych z nich. Gdyby to było prawdą, poszczególne regiony geograficzne byłyby takimi samymi dla każdego z ich badaczy. Tymczasem wystarczy porównać podręczniki geografii fizycznej, odnoszące się do tego samego terytorium, aby stwierdzić, iż z lica Ziemi poszczególni specjaliści z tej dziedziny wyodrębniają odmienne w swym zasięgu regiony geograficzne. To, że się następnie różnice te eliminuje, uzgadniając oficjalną “urzędową” mapę regionów geograficznych na określonym obszarze, nie zmienia faktu, że owe regiony geograficzne w ujęciu poszczególnych ich badaczy cechuje zmienność. To nie rzeczywistość obiektywna, to fata morgana, której istotę oddaje doskonale język niemiecki, w którym region historyczny to Land, czyli kraj a region geograficzny to Landschaft, czyli krajobraz. W takim ujęciu kraj to rzeczywistość obiektywna a krajobraz to rzeczywistość wirtualna, impresja geografa, dzielącego na części badane przez niego lico Ziemi.
           
Lech Bądkowski, regionalista pomorski, w swym głośnym tekście O krajowości, opublikowanym w 1946 roku, postulował, aby za przytoczona terminologią niemieckojęzyczną także w języku polskim regiony historyczne nazywać krajami. Sprawa to ważna, gdyż nazwę tę uzurpuje dla siebie władza państwowa, narzucająca synonim: państwa to kraje. Uzurpacja władzy państwowej sięga dalej: dla niej państwo to Ojczyzna, państwo to Macierz. Nadużywanie przez nią obu tych uświęconych nazw budzi zrozumiałe sprzeciwy. Świetnym ich przykładem jest wiersz Jana Kasprowicza:
 
                                   Rzadko na moich wargach –
                                   Niech dziś to warga ma wyzna –
                                   Jawi się krwią przepojony,
                                   Najdroższy wyraz: Ojczyzna.
 
                                   Widziałem, jak się na rynkach
                                   Gromadzą kupczykowie,
                                   Licytujący się wzajem,
                                   Kto Ją najgłośniej wypowie.
 
                                   Widziałem, jak między ludżmi
                                   Ten się urządza najtaniej,
                                   Jak poklask zdobywa i rentę,
                                   Kto krzyczy, iż żyje dla Niej.
 
                                   Widziałem jak do Jej kolan –
                                   Wstręt dotąd serce me czuje –
                                   Z pokłonem się cisną i radą
                                   Najpospolitsi szuje.
           
Gdy państwo wciela w swe granice jakieś nowe terytoria, wówczas najczęściej się to pompatycznie nazywa powrotem do Macierzy. Nieważne przy tym, czy terytoria te uprzednio do państwa tego należały tylko przelotnie, czy odnosiło się to do najodleglejszej przeszłości, czy wreszcie nigdy w przeszłości do tego państwa nie należały. Przykłady tego można odnieść do wielu państw europejskich. Zmiany granic podczas obu wojen światowych XX wieku, jak też w wyniku tych wojen następujące, usprawiedliwiano z reguły tym właśnie sloganem: powrót do Macierzy.
           
Tutaj znowu terminologia niemiecka pokazuje wyjście z błędnego koła nieporozumień. “Ojczyzna” to po niemiecku Vaterland, czyli kraj ojcowski, a “Macierz” oznacza po niemiecku Mutterland, czyli kraj matczyny. Od razu wszystko staje się “proste jak obręcz”. Następuje wyzwolenie z propaństwowych uzurpacji terminologicznych i znajdujemy się w kręgu rodowym, familiarnym, regionalnym: tam, gdzie strony rodzinne ojców i matek naszych.
           
Tak zatem dla mnie Vaterland to stołeczna na Pokuciu Kołomyja a  Mutterland to Wanne-Eickel w Zagłębiu Ruhry. Różnica w tym, że Kołomyja to zarazem region gniazdowy przodków mojego ojca, podczas gdy Wanne-Eickel regionem gniazdowym mojej mamy nie było: tam osiedli po ślubie rodzice mojej mamy, którzy poznali się w tej nadreńskiej krainie, do której przywiodły ich drogi życiowe, każdego z osobna. Regionem gniazdowym mojej babki była ziemia sztumska,czyli powiat sztumski przedrozbiorowych Prus Królewskich: to był Mutterland przodków mojej mamy. Regionem gniazdowym mego dziadka był wielkopolski powiat śremski: to był Vaterland przodków   mojej mamy. Oboje wywędrowali z regionów, w których – jak pamięć daleko sięga – rodzili się, żyli i umierali ich przodkowie.              
           
Jak głęboko w przeszłość sięgała pamięć rodzinna o tych przodkach? Trudno o tym wyrokować na przykładzie rodziców mojej mamy. Oni, ledwo dorośli, wyrwali się w świat ze swych gniazd rodzinnych i to mogło mieć wpływ na ową pamięć rodzinną. Kiedy pod okupacją niemiecką w 1940 roku żądano podania danych o swych rodzicach i dziadkach, mama musiała o te dane zwrócić się do swych rodziców. Zachowałem kartkę pocztową z odpowiedzią dziadka. Podał w niej dane o miejscu i dacie urodzenia swego i swej żony, lecz o rodzicach obojga tylko ich imiona i nazwiska rodowe oraz miejsca ich urodzenia w powiatach sztumskim i śremskim – dat ich urodzin dziadkowie już nie pamiętali. Może u tych, którzy zostali nadal w swych powiatowych gniazdach rodzinnych, pamięć o zmarłych krewnych była lepsza? Tak, czy inaczej, tylko parafialne księgi metrykalne (o ile przetrwały one burzliwy wiek XX) mogłyby być źródłem, pozwalającym odtworzyć genealogię przodków mojej mamy.
           
Zgoła inaczej przedstawia się pamięć rodowa Piskozubów. Dla nich, tak jak dla mego ojca Kołomyja była nie tylko ojcowskim Vaterlandem lecz również matczynym Mutterlandem. Bardzo rzadko zakorzenieni w Kołomyi Piskozubowie wyszukiwali sobie żony poza Kołomyją a tym bardziej poza Pokuciem. To samo dotyczyło także innych rodów kołomyjskich. Takim wyjątkiem wydaje się być babka mojego ojca w linii żeńskiej, Katarzyna Beck, rodowita Niemka. Ale czy już jej rodzice nie mieszkali czasem w Kołomyi?
           
Dla wszystkich Piskozubów przed XX wiekiem Kołomyja zdaje się być jedynym gniazdem rodowym. Dziś, rozproszeni po różnych regionach Europy (i nie tylko: jeden z moich krewniaków, Lesław Piskozub, po drugiej wojnie światowej dał początek australijskiej linii Piskozubów), gdy tylko spotkają się i niepewni co do stopnia wzajemnego pokrewieństwa, zaczynają wymieniać swoich przodków, nieodmiennie dochodzą do tego, który jeszcze urodził się w Kołomyi. Nazwisko wydaje się niepowtarzalne, pochodzące z jednego pnia rodowego, sugerując jakiś stopień pokrewieństwa wszystkich nosicieli tego nazwiska, niezależnie od różnic narodowościowych między nimi. Dało to impuls do trawestacji popularnego w niedawnej przeszłości hasła na: Piskozubowie wszystkich krajów, łączcie się!
           
Niezależnie od różnic narodowościowych… Bo przecież obok Polaków, są i Ukraińcy o tym nazwisku. Czyżby zatem w przedrozbiorowej Rzeczpospolitej Obojga Narodów nastąpiła polonizacja części rodu? Nie byłoby w tym niczego niezwykłego, w tym państwie wspólnym dla Polaków, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów i nawet inflanckich Łotyszy przykładów podobnej polonizacji było co niemiara. Dla ukraińskiego ucha brzmi ono swojsko, ma swoje odpowiedniki. Chociażby ów młody witeź Skałozub, towarzyszący Wernyhorze w jego wędrówkach po Ukrainie.
 
Zabawnym do tego przyczynkiem jest relacja mojego syna, który jeszcze za Sowietów, wysłany był służbowo do Tallina, jadąc tam pociągiem z Warszawy przez Leningrad. Czekając na przesiadkę w Leningradzie, ustawił się w długiej kolejce po powrotny bilet do Warszawy, gwarantujący mu bezproblemową podróż powrotną. W kolejce tej panował nieopisany bałagan, powodowany przez pchających się ku kasie dochodzących poza kolejnością. Pewien wielce tym zdenerwowany Ukrainiec, zabrał się do sporządzania tego, co nazywano listą społeczną kolejkowiczów. Gdy doszedł do syna i dowiedział się jego nazwiska wyraźnie się rozluźnił i powiedział mu: No, nareszcie jakieś normalne nazwisko! Bo dotąd, jak nie Pietrow, to Iwanow!
           
Ale z drugiej strony Piskozubowie w Rzeczpospolitej Obojga Narodów to nieodmiennie kołomyjscy mieszczanie wyznania rzymskokatolickiego. Czyżby polonizacji miała towarzyszyć konwersja wyznaniowa? To wydaje się nieprawdopodobne. Ojciec dał racjonalne wyjaśnienie sytuacji odwrotnej – ukrainizacji niektórych Piskozubów, mówiąc mi: Bo widzisz, jeśli jakiś Piskozub żenił się z Rusinką (ojciec nigdy nie używał określenia: Ukraińcy), to dzieci były automatycznie wychowywane w grecko-katolickim wyznaniu matki i stawały się Rusinami.
           
Tutaj otwiera się pole do popisu dla badaczy kołomyjskich ksiąg metrykalnych obydwu wyznań. Sine ira et studio. Po to, aby wyjaśnić pochodzenie rodu Piskozubów a nie żeby robić z tego jakąś zasadniczą kwestię sporną. Bo w dzisiejszej, integrującej Europie jest to problemem tylko dla nacjonalistycznych upiorów przeszłości. Dziś podział mieszkańców naszej części świata nie przebiega już według kryteriów etnicznych, czy językowych. Tak, jak w antycznej Helladzie był to podział na Hellenów i barbarzyńców, tak dziś jest to podział na Europejczyków i barbarzyńskich eurosceptyków. Tertium non datur.
           
Ale gwoli wyjaśnienia pochodzenia rodu, trzeba zbadać wszystkie hipotezy. Także tę, którą zainspirowało opowiadanie mojego krewniaka, Zbigniewa Piskozuba (brata owego Lesława z Australii). Jadąc pociągiem dawno temu przez rumuńską Bukowinę wdał się w rozmowę z jedynym poza nim pasażerem w przedziale. Był to Rumun i rozmawiali po niemiecku, gdyż tylko ten język obydwaj znali. Wysiadając, pożegnał się z towarzyszem podróży, podając mu swoje nazwisko. Ku wzajemnemu zaskoczeniu okazało się, że ów Rumun, to także Piskozub. Jeśli krewniak nie zmyślał i rzecz się tak miała naprawdę, to powstaje pytanie, skąd nosiciele naszego nazwiska znaleźli się wśród Rumunów? Pokucie sąsiaduje z Bukowiną i najprostsza odpowiedź jest taka, jak w przytoczonej opinii mojego ojca: ożenił się Piskozub z Rumunką i potomkowie ich wyrośli na Rumunów.
           
Mnie jednak opowieść ta skojarzyła się z inną sagą rodzinną, według której pierwszy Piskozub pojawił się w Kołomyi w XIII wieku, wkrótce po tym, gdy Węgrzy założyli to miasto, nadając mu nazwę od swego władcy, Kolomana. Był to czas, w którym Węgry panowały nad Rusią Czerwoną a król węgierski przybrał tytuł Rex Galiciae et Lodomeriae. Przez Pokucie przesuwała się wtedy zasiedlająca Karpaty kolonizacja wołoska i z nią – jak według tej sagi rodzinnej zapisano w jakimś starym kołomyjskim dokumencie – przybył Piskozub zza gór i został tu wójtem. Piękna to legenda, lecz dam jej wiarę dopiero, gdy dokument ten zobaczą moje oczy.
           
Izydor Pastuszyn, mój nauczyciel łaciny w gdańskim liceum humanistycznym, ucząc nas jak to w języku tym odrzeczownikowe przymiotniki przyjmują końcówkę -osus, spoglądając na mnie, recytował z naciskiem: piscis – ryba, a zatem piscosus – rybny. Zapamiętałem to dobrze i skojarzyłem z ową sagą rodzinną. A gdyby tak ten romański źródłosłów dał nazwisko naszemu przodkowi? Przybył zza gór, a zatem z Siedmiogrodu, zasiedlonego przez tylu noszących romańskie nazwiska. Z kolonizacją wołoską przybył z katolickich Węgier, był zatem rzymskim katolikiem. Przydomek “rybny” mógł zawdzięczać temu, iż ród jego z dawna wyznawał wiarę w Chrystusa, którego symbolem była właśnie ryba. A wójtowskim stanowiskiem dał początek tradycji, w myśl której liczni kolejni Piskozubowie byli w Rzeczpospolitej Obojga Narodów kołomyjskimi wójtami.
           
Saga rodzinna to historia wirtualna – prawdopodobna, jeżeli logiczna w swych wywodach i osadzona w realiach historycznych – ale niesprawdzalna, skoro nie poparta dokumentami historycznymi. Miło zakładać, że tradycja rodzinna Piskozubów na Pokuciu sięga ośmiu wieków wstecz, a więc czasów, kiedy powstała Kołomyja – ale gdzie historyczne tego dowody?
           
W ich poszukiwaniu dotarłem do książki RYS MIASTA KOŁOMYI przez Leopolda Wajgla  prof. gimn. KOŁOMYJA Drukiem H.Zadembskiego i Spółki 1877. Znalazłem ją w tej części zbiorów Biblioteki Ossolińskich, która po drugiej wojnie światowej trafiła do Wrocławia. I od razu kubeł zimnej wody: dowiedziałem się z niej, że za panowania Jana Kazimierza, w roku 1656, kiedy zdala od Pokucia szwedzki potop siał zniszczenia w Rzeczpospolitej, w Kołomyi pożar strawił ratusz miejski z wszystkimi dotyczącymi tego miasta dokumentami. Przedpotopowe tradycje kołomyjskich Piskozubów, wraz z tym pożarem z historii przeszły do legendy. Może metrykalne księgi parafialne z wcześniejszych czasów – o ile takowe były już wtedy prowadzone a nie uległy zniszczeniu – mogłyby coś z tej wcześniejszej historii rodu odtworzyć i ją uzupełnić? Może poza Kołomyją, w kancelariach władców, którym Kołomyja w swych dziejach kolejno podlegała, jakiś okruch tej wcześniejszej historii się uchował? Contra spem, spero.
           
Na razie wszystko na to wskazuje, że udokumentowane historycznie dzieje kołomyjskich Piskozubów, nie rozciągają się na osiem wieków istnienia miasta, lecz na trzy i pół stulecia po owym feralnym pożarze. Profesor Wajgel w swej książce zestawia dokumenty z ponad wieku, jaki upłynął pomiędzy panowaniem Jana Kazimierza a pierwszym rozbiorem Rzeczpospolitej, kiedy to Pokucie przeszło pod panowanie Habsburgów. W dokumentach tych, wśród wymienianych nazwisk mieszczan kołomyjskich, liczebnie pierwsze miejsce zajmują Piskozubowie. Fakt ten, jak również stanowiska przez nich w Kołomyi pełnione, przekonywająco wskazują, że nie byli to nuworysze, jacy dopiero w XVII wieku w mieście tym się pojawili, lecz z dawna zasiedziali tu mieszczanie.
             
Wiek XVII to złota epoka w dziejach Gdańska. Nie tylko Gdańska, lecz i innych miast Prus Królewskich, tych w szczególności, o których Zygmunt Gloger w Geografii historycznej ziem dawnej Polski przytacza takie ówczesne o nich powiedzenie: Toruń piękny, Elbląg mocny, Gdańsk bogaty. Historiografia polska chlubi się nimi, jako dowodem na to, iż Rzeczpospolita ówczesna nie była tylko społeczeństwem szlachty i chłopów, lecz że miała wówczas także mieszczaństwo z prawdziwego zdarzenia. Szkoda tylko, że przemilcza, iż mieszczaństwo to w wymienionych miastach pruskich z nielicznymi wyjątkami było czysto niemieckie. Może zatem warto przypomnieć, że obok niego istniało wtedy także zasiedziałe mieszczaństwo polskie, o jakim zaświadczają dokumenty zestawione w Rysie miasta Kołomyi?
           
Najpilniejszym zadaniem po pożarze ratusza było odtworzenie przywilejów cechowych. Profesor Wajgel przytacza dwa z nich sygnowane w roku 1661 przez Jana Kazimierza. Przywileje cechu garncarskiego otwiera zdanie: Oznajmujemy niniejszem pismem naszym wszystkim wobec, komu to wiedzieć należy, iż gdy nam werifikowane przez pewnych konsyliarzów naszych imieniem uczciwych garncarzów miasta J.K.M.Kołomyi osobiście fundatorów poniżej opisanego cechu to jest garncarskiego: sławetnych Piotra Piskozuba, cechmistrza na ten czas rzemiosła garncarskiego, i Mikołaja Jurkiewicza, Jana Bościaka, braci tego rzemiosła i mieszczanów Kołomyjskich. Drugi dokument to Przywilej cechu bednarskiego tak się zaczynający: Oznajmujemy niniejszem pismem naszym, wszystkim wobec, komu to wiedzieć należy, iż gdy nam werifikowane przez pewnych konsyliarzów naszych imieniem uczciwych bednarzów miasta naszego Kołomyi – osobiście fundatorów poniżej opisanego cechu to jest bednarskiego: sławetnych Jana Piskozuba cechmistrza na ten czas rzemiosła bednarskiego, Stefana Piskozuba, Antoniego Siemiaka, braci tegoż rzemiosła i mieszczanów Kołomyjskich.
           
Autor Rysu miasta Kołomyi informuje: był na czele miasta wówczas najpierw landwójt i prezydent, potem trzech burmistrzów, mianowicie burmistrz pospólstwa, burmistrz wójtowski i burmistrz zamkowy, potem przysięgli. Dokument z 1765 roku podpisali: Jan Piskozub, landwójt; Pawło Białoskórski, burmistrz; Józef Piskozub, przysięgły. Dokument z 1771 roku kończy se następująco: Jako nieumiejętni pisma znaki w cyrkule krzyża św. kładną i podpisują się. Jan Piskozub, landwójt; Alexander Filipowicz, burmistrz; Jan Samsonowicz, burmistrz.
           
Ostatni w tej książce omawiany zbiór dokumentów pochodzi z 1773 roku, zatem wystawiano je już po rozbiorze. Wśród ich sygnatariuszy występuje obok innych notabli kołomyjskich, Antoni Piskozub,burmistrz. Czy i oni byli nieumiejętni pisma, podobnie jak liczni, wymienieni po tamtych, sygnatariusze z kołomyjskiego pospólstwa? Niewątpliwie tak, skoro tylko jednego z tej grupy wyróżniono taką adnotacją: Jan Piskozub, organista (sam podpisał). Kiedy nadano mi tytuł profesora, jeden z moich brydżowych partnerów zażartował: Ty sprawdź, czy ten organista to nie w prostej linii twój przodek, którego geny dziedziczysz?
           
Jak z tego przeglądu widać, Piskozubowie w czasach Rzeczpospolitej Obojga Narodów stanowili wyróżniające się wśród mieszczaństwa kołomyjskiego postacie. Tak było i później. Ojciec mój opowiadał mi, że jego ojciec a mój imiennik, Andrzej Piskozub był prezydentem Kołomyi w burzliwym dla Galicji roku 1919, kiedy to dla uchronienia Pokucia przed polsko-ukraińskimi walkami nastąpiło kilkomiesięczne, uzgodnione z Rumunią, przejęcie przez nią tego, jedynego położonego w dorzeczu Dunaju, regionu Rzeczpospolitej Obojga Narodów. We wrześniu 1919, po wygaśnięciu walk, nastąpił oczywiście “zwrot” Pokucia przez Rumunię. Ojciec przechowywał fotografię z tej uroczystości, na której dziadek Andrzej Piskozub, z trybuny ustawionej na rynku kołomyjskim żegna gotowe do odmarszu oddziały rumuńskie. Niestety, fotografia ta przepadła podczas drugiej wojny światowej.
           
Kiedy kołomyjscy Piskozubowie zaczęli trwale opuszczać swe gniazdo rodzinne,przenosząc się poza Pokucie? Czy zaczęło się to na początku XX wieku, jeszcze przed pierwszą wojną światową, czy też wcześniej, u schyłku XIX wieku? Wydaje się to procesem zbieżnym z ówczesnymi procesami migracyjnymi w całej środkowo-wschodniej Europie. Jedni przenosili się za chlebem za Ocean, drudzy wewnątrz Europy – jak moi dziadkowie od strony mamy do Zagłębia Ruhry. Rzecz do zbadania, ale wydaje się, że przed pierwszą wojną światową owe migracje Piskozubów nie przekraczały granic Galicji i to tej właściwej, położonej w dorzeczu Dniestru. Stanisławów czy Trembowla zdają się należeć do miast, w których najwcześniej osiedlali się kołomyjscy Piskozubowie. W latach międzywojennych proces ten uległ przyspieszeniu i rozszerzeniu. Teraz Piskozubów spotykać zaczęto poza byłym zaborem austriackim w coraz to odleglejszych regionach międzywojennej Polski.
           
Biografia mojego ojca jest tego wymownym przykładem. Odkąd dziadek Andrzej zmarł w 1920 roku, ojciec mój zaczął bywać w Kołomyi tylko wakacyjnym gościem a i to tylko do czasu ukończenia swych studiów medycznych we Lwowie, zakończonych doktoratem w 1926 roku. Wtedy przeniósł się do pracy w szpitalu krakowskim a w 1931 roku do Wolsztyna, gdzie wygrał konkurs na stanowisko dyrektora szpitala powiatowego i zarazem ordynatora oddziału chirurgicznego. Stamtąd do Kołomyi udał się raz tylko, na pogrzeb swojej matki. Było to już za mego życia, w roku 1933. Bardzo był do swej matki przywiązany i dlatego z odrazą zareagował na kłótnię swego rodzeństwa o podział nieruchomości po dziadkach – kłótnię toczącą się wokół katafalku. Miał już wtedy taką pozycję materialną, że mógł ze swego udziału w spadku zrezygnować i uczynił to, gromiąc swe rodzeństwo za jego zachowanie się przy trumnie matki, takimi oto słowami: Z udziału w spadku rezygnuję, a wam życzę, aby was stąd jak najrychlej pogoniono za San. Życzenie to spełniło się w ciągu lat niewielu.
           
Druga wojna światowa i jej terytorialne następstwa, rozgoniły kołomyjskich Piskozubów w różne strony Polski, Europy,świata. W gnieździe rodzinnym zostało ich bardzo niewielu. Najwięcej z nich repatriowano (proszę zwrócić uwagę na przewrotność tego określenia w stosunku do ludzi zmuszanych do opuszczania stron ojczystych, przez ich przodków zamieszkiwanych od wielu wieków) na obszary, z których równocześnie repatriowano Niemców. Przekonałem się o tym wertując książki telefoniczne poszczególnych województw. Najwięcej Piskozubów znalazłem na Dolnym Śląsku, czego się zresztą spodziewałem, gdyż był to główny kierunek repatriowania Polaków z obszarów włączonych w granice Ukrainy. Zdziwienie moje wywołał niejaki Piskozubowski, co odebrałem jako niesmaczną “polonizację” naszego nazwiska.          
           
W czasie, w którym na zachód od żelaznej kurtyny rozpoczął się żmudny proces integracji Europy, gdy zaczęto ze świadomości tamtejszych społeczeństw wypierać przeżytki uprzedzeń do innych narodowości i towarzyszące im przejawy nacjonalizmu i ksenofobii, dominujące na wschód od żelaznej kurtyny sowieckie imperium korzystało obficie z tych patologicznych przeżytków dla wzmocnienia swej władzy nad tutejszymi narodami, na zasadzie divide et impera. Władcom z Kremla potrzebne były posłuszne państwa satelickie, o scentralizowanej strukturze, tłumiącej wszelkie regionalne tendencje odśrodkowe. Temu, by satelici owi sami nie tworzyli regionalnych bloków, mogących zagrażać sowieckiej nad nimi dominacji, służyło rozniecanie w każdym z tych narodów nacjonalizmu, kontrolowanego aby nie zwracał się przeciwko Sowietom, ale zarazem sprzyjał nieufności i dystansowi do sąsiednich narodów. Gdy tam, na Zachodzie, narody przezwyciężały  wielowiekowe do sąsiadów uprzedzenia, tutaj na Wschodzie triumfowało nacjonalistyczne opętanie ideą państwa jednonarodowego. Po drugiej wojnie światowej rozlała się tutaj fala czystek etnicznych, pozbywających się “obcych”. Świadomie, czy też nieświadomie podtrzymywano tę samą mentalność, którą wcześniej wyznawał i praktykował niemiecki nazizm. Po imieniu miał odwagę nazwać to poeta Zbigniew Herbert w swej opinii o państwie jednonarodowym: W tej chwili społeczeństwo nasze składa się prawie w stu procentach z Polaków. Dla mnie Polska bez Żydów, bez Ukraińców, bez Ormian, tak jak to było we Lwowie, bez rodzin pochodzenia włoskiego – przestała być Polską. Ten ideał państwa jednonarodowego jest ideałem faszystowskim, co tu dużo gadać.
           
Powyższą wyliczankę “narodów niechcianych” należało rozpocząć od: Polska bez Niemców, bez rodzin pochodzenia niemieckiego – bo od ich wysiedlenia z Polski upojenie “państwem jednonarodowym” się zaczęło. Skoro się powiedziało “a”… : skoro się zaakceptowało wysiedlenie Niemców zaraz po wojnie, to później łatwo przyszło zaakceptować przesiedlenie Ukraińców w ramach Akcji Wisła a jeszcze później, w 1968 roku doprowadzenie do opuszczenia Polski przez Żydów w myśl hasła syjoniści do Syjonu. Bo przecież tych Niemców były miliony, podczas gdy Ukraińców “tylko” setki tysięcy a Żydów “zaledwie” tysiące.           
           
Bolesław Bierut określał Polskę, na czele której z nominacji Kremla stanął, jako państwo narodowe w formie a socjalistyczne w treści. I w takiej to narodowo-socjalistycznej symbiozie dorastaliśmy. Miałem 12 lat gdy zakończyła się druga wojna światowa, urodziłem się w Wielkopolsce, o Kołomyi wiedziałem tyle, ile usłyszałem od ojca i zupełnie nie odczuwałem dramatu tych, którzy tamte ojcowskie i matczyne strony zmuszeni byli opuścić. Państwo, w którym przyszło mi żyć, uzurpowało sobie, że to ono właśnie, jest dla jego mieszkańców i Ojczyzną i Macierzą zarazem a ta Ojczyzna i ta Macierz  sięga tak daleko, jak nowe państwa tego granice i nie obejmuje terytoriów, z których państwu temu nakazano się wycofać.
           
Spod wpływu propagandy tej pokrętnej rzeczywistości wyzwalałem się stopniowo i przez wiele lat, zanim mój polonocentryczny światopogląd nie ustąpił miejsca światopoglądowi europocentrycznemu. Zanim zrozumiałem, że jedyna przyszłość, w jakiej chciałoby się żyć, to zintegrowana Europa, ale nie jako zrzeszenie państw, zgłaszających akces do tej integracyjnej wspólnoty, lecz jako federacja historycznych regionów Europy. Że integracja Europy dobiegnie końca w dniu, w którym państwa członkowskie Unii Europejskiej przestaną istnieć, ogłaszając swe rozwiązanie, tak jak to uczyniły 15 lat temu Sowiety w Puszczy Białowieskiej.
           
Dopiero w tej Europie Regionów nastaną warunki dla odbudowy i naprawy w tych małych ojczyznach, jak zwykło się nazywać regiony historyczne, tego wszystkiego, co w wieku XX w nich zniszczono. Kiedy te regiony historyczne ponownie staną otworem dla wielonarodowych społeczności, niegdyś tam pokojowo bytujących. Gdy potomkowie tych, których z ich ojcowskiej i matczynej ziemi wygnano, wznową z nią duchową więź, jako z ojczyzną i macierzą swych przodków.
           
W 1979 roku poznałem moją późniejszą żonę i zaczęliśmy dowiadywać się o wzajemnych naszych opiniach o różnych sprawach. Na pytanie: A jak sobie wyobrażasz polityczną przyszłość Polski? – odpowiedziałem: Na pozbyciu się sowieckiej dominacji i wejściu do zintegrowanej Europy. Ale własnymi siłami tego nie dokonamy. Do tego potrzebny będzie ścisły sojusz trzech narodów, Niemców, Polaków i Ukraińców, gdyż w sumie jest nas więcej, niż Rosjan i posiadamy większy potencjał gospodarczy. Moja rozmówczyni, nauczycielka historii, żachnęła się na te słowa, stwierdzając: Jest to największy nonsens, jaki słyszałam w życiu. Odrzekłem: Może się przekonasz, że to wcale nie nonsens. Upłynęło lat kilkanaście i słowo ciałem się stało. Doradca prezydenta Cartera, profesor Zbigniew Brzeziński powiedział, że trzema najdonioślejszymi wydarzeniami XX wieku w Europuie były: rozpad imperium habsburskiego po pierwszej wojnie światowej; podział Europy wzdłuż żelaznej kurtyny po drugiej wojnie światowej; ogłoszenie niepodległości przez Ukrainę w 1991 roku. A wkrótce po nim znakomity ukraiński historyk, profesor Bohdan Osadczuk powiedział o doniosłości dla Europy sojuszu Niemiec, Polski i Ukrainy dokładnie to samo, co powiedziane wcześniej przeze mnie uznane zostało za nonsens; nadto stwierdził, że sojusz taki jest o wiele ważniejszy i potrzebniejszy od zachwalanego trójkąta weimarskiego Francji, Niemiec i Polski.
           
Bohdan Osadczuk także urodził się w Kołomyi. Kiedy w Nowym Jorku został przedstawiony burmistrzowi tego miasta, żydowskiego pochodzenia Edwardowi Kochowi, dowiedział się, że także on urodził się w Kołomyi. Znakomita to wizytówka wielonarodowej społeczności Kołomyi przed dokonanymi w niej czystkami etnicznymi.
           
Moja wiedza o Kołomyi i zamieszkujących w niej Piskozubach narastała głównie dzięki informacjom, uzyskiwanym od repatriowanych z niej nosicieli wspólnego nazwiska. Nie wszystko, czego się od nich dowiadywałem, uznawałem za wiarygodne. Na przykład tego, że nazwisko swe zawdzięczamy przodkom, którzy uchodząc przed Krzyżakami, przenieśli się do Kołomyi z … Puszczy Piskiej! Bzdura do kwadratu! Po pierwsze,to pogańscy Bałtowie uchodzili stamtąd przed Krzyżakami a nie słowiańscy osadnicy, którzy w ich miejsce napływali z Mazowsza do Państwa Zakonnego czyniąc z bałtyjskiej Galindii polskojęzyczne Mazury. Po drugie, dopiero po drugiej wojnie światowej wschodniopruski Johannisburg (w polskiej wersji: Jańsbork) zmienił nazwę na Pisz, od którego z kolei nazwę swą wzięła Puszcza Piska.
           
Inna fantazja dotyczyła szlachectwa Piskozubów, rzekomo w XV wieku uszlachconych, już to przez Władysława Jagiełłę, już to przez Władysława Warneńczyka. Nawet gdyby poparto to jakimś dokumentem, pozostałbym niedowiarkiem. No, bo skąd w takim razie, XVII-wieczni Piskozubowie okazali się zasiedziałymi kołomyjskimi mieszczanami? Czy być uczciwym mieszczaninem, to coś gorszego od należenia do klasy próżniaczej, do jakiej tych uszlachconych zaliczał Thornton Veblen?
           
Niedowierzałem także informacji, że w Kołomyi istniała ulica Piskozubów, tak nazwana, gdyż przy niej mieszkali sami Piskozubowie. Uwierzyłem, gdy siostra nadesłała mi skserowany przedwojenny plan miasta Kołomyi,z ulicą Piskozubów . Jej genezę upatruję w zamieszczonym w Rysie miasta Kołomyi dokumencie z roku 1768, treści następującej:
           
Sławetny Wojciech Piskozub, prosząc mieszczan pospólstwa i urzędu o grunt na ogród i pomieszkanie, gdzie my mieszczanie wraz z urzędem opatrzyli i grunt miejski znajdujący się za Rydyłówką od wschodu do gruntu oficiała, do gościńca prasolnego wzdłuż ciągnie się od Rydyłówki przez Gliniszcza aż do rowu drugiego z księżym okopem ku Hołoskowu na wieczne czasy odstąpiono. Tam właśnie powstała później owa ulica Piskozubów.
           
Nieraz namawiali mnie znajomi, z tamtych stron pochodzący, abym odwiedził Kołomyję. Dopóki istniały Sowiety, miałem alibi , gdyż zarzekłem się, że nigdy dobrowolnie granicy sowieckiej nie przekroczę. Gdy powstała niepodległa Ukraina, której życzę wszystkiego najlepszego, nadal   podróży sentymentalnej do gniazda rodzinnego moich przodków nie podjąłem. Odkładam ją na czas, w którym Ukraina będzie już zakotwiczona w strukturach Zachodu, należąc zarówno do NATO, jak i do Unii Europejskiej. Tak, jak obecnie już i Polska i Litwa i Łotwa. A kiedy dołączy do nich w końcu i Białoruś, wtedy wszystkie ziemie dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów, której dziejowe losy wiązały społeczności państwa te zamieszkujące, staną się znowu związkiem wolnych z wolnymi, równych z wolnymi, otwartym gościnnie na takie sentymentalne odwiedziny ziem przodków, niegdyś tutaj osiadłych.
           

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Komentarze

komentarze

Powrót na górę