Marek Magierowski
Pasmo klęsk François Hollande'a wydaje się nie mieć końca. Tym razem prezydent Francji musiał połknąć gorzką pigułkę klęski w wyborach lokalnych, które odbyły się nad Sekwaną w dwóch turach: 23 i 30 marca. Partia Socjalistyczna przegrała wyraźnie z parlamentarną prawicą (Unia na Rzecz Ruchu Ludowego plus kilka mniejszych partii).
Ugrupowanie Hollande'a otrzymało 38 proc., centroprawicowa opozycja – ok. 46 proc. Lewica straciła kilkanaście dużych, ważnych miast – m.in. Tuluzę, Saint-Etienne i Reims. Jedynym pocieszeniem była wygrana Anne Hidalgo w Paryżu, gdzie kandydatka socjalistów pokonała Nathalie Kosciuszko-Morizet z UMP. Dobry wynik uzyskał Front Narodowy Marine Le Pen, który będzie miał blisko 1500 radnych i 11 merów.
Na pół roku przed półmetkiem kadencji słupki popularności prezydenta Republiki oscylują wokół 20 proc., a jego partia jest w rozsypce. Stopa bezrobocia sięgnęła 13 proc. i wciąż rośnie, a francuski rząd po raz kolejny złamał zobowiązania dotyczące wysokości deficytu budżetowego. Porażka w wyborach municypalnych dopełniła czary goryczy. Hollande nie miał wyjścia: musiał uciec do przodu, pokazać, że jest gotów walczyć dalej, że nadal wierzy w reelekcję. Stąd natychmiastowa (choć tak naprawdę oczekiwana od dłuższego czasu) decyzja o zwolnieniu premiera Jeana-Marca Ayraulta i zastąpienie go najbardziej popularnym ministrem w lewicowym rządzie, szefem resortu spraw wewnętrznych Manuelem Vallsem.
Hollande upiekł kilka pieczeni przy jednym ogniu: po pierwsze wskazał palcem winnego fatalnej sytuacji gospodarczej (Ayrault), odsuwając to odium od siebie. Po drugie usadowił w fotelu premiera (czyli wepchnął na pole minowe) swojego najgroźniejszego rywala w szeregach Partii Socjalistycznej i potencjalnego konkurenta w następnych wyborach prezydenckich. Po trzecie wreszcie udowodnił rodakom, że ma jednak charyzmę i cechy silnego przywódcy, skoro bez większych ceregieli i w błyskawicznym tempie przebudował cały gabinet. A przecież Hollande był dotąd niemal powszechnie uznawany za prezydenta "miękkiego", niezdecydowanego i nie potrafiącego w jasny sposób zdefiniować swojego projektu politycznego. Dlatego też podczas prezentacji nowych ministrów w ub. wtorek Hollande przedstawiał gabinet Vallsa jakogouvernement de combat, czyli "rząd walki".
Nowy premier, urodzony w Barcelonie i mający katalońskie korzenie, jest niewątpliwie bardzo bojowy w swoich poglądach i w swoim działaniu, co zresztą sprawia, że zdecydowana większość tzw. aparatu partyjnego patrzy na niego z podejrzliwością. Albowiem opinie Vallsa na temat gospodarki czy spraw społecznych zdecydowanie odbiegają od lewicowego głównego nurtu.
Szczupły i energiczny 51-latek uchodzi za gospodarczego liberała (kiedyś proponował zmianę nazwy Partii Socjalistycznej tak, aby nie miała już nic wspólnego z socjalizmem) i jest porównywany z Tonym Blairem. Jednak najwięcej popularności przysporzył mu samozwańczy tytuł Pierwszego Gliny ("Le premier flic") Francji. Jako minister spraw wewnętrznych zapowiadał bezwzględne ściganie przestępców, także w środowiskach imigranckich. Zasłynął likwidowaniem obozowisk Romów na obrzeżach dużych aglomeracji, zaangażowaniem w sprawę Leonardy Dibrani, 15-letniej imigrantki z Kosowa, której wydalenie z Francji wywołało protesty uliczne, a także twardą postawą wobec Dieudonné, popularnego satyryka, znanego z antysemickich poglądów, któremu Valls chciał zakazać publicznych występów. Wielu działaczy lewicy oburzało się, iż Valls "wchodzi w buty" Nicolasa Sarkozy'ego, który swego czasu także kierował MSW i używał podobnej retoryki. Niemniej zwykli wyborcy – notabene, po obu stronach politycznej barykady – docenili bezkompromisowość Pierwszego Gliny, a jego popularność w sondażach nieustannie rosła.
Dla Vallsa rola premiera może oznaczać gwałtowne przyspieszenie jego politycznej kariery, ale może też oznaczać początek jej końca. Jego wrogowie w Partii Socjalistycznej (a jest ich niemało) postarają się już zapewne o to, by odpowiednio nagłośnić każdą wpadkę premiera i szybko pozbyć się "odszczepieńca". Jednym z nich jest Arnaud Montebourg, minister ds. reindustrializacji, nie ukrywający swoich antykapitalistycznych poglądów, z którym w przeszłości Valls często wchodził w ostry spór. Montebourg zachował swoje stanowisko, ale nikt nie wierzy, by zawieszenie broni trwało długo. Ponadto socjaliści utracili poparcie partii Zielonych, którzy mieli w rządzie dwoje ministrów. Do gabinetu "zbyt prawicowego" Vallsa postanowili nie wchodzić, wypisali się z lewicowej koalicji, a tym samym większość PS w Zgromadzeniu Narodowych stopniała do zaledwie jednego deputowanego. W takiej sytuacji Vallsowi będzie bardzo trudno przeprowadzić przez parlament ambitny Pakt Odpowiedzialności, zapowiedziany w styczniu przez Hollande'a, i przewidujący m.in. obniżenie składek na ubezpieczenie społeczne i ulgi podatkowe dla firm.
Nie można jednak wykluczyć, że Valls zdoła wprowadzić w życie reformy, które uczynią francuską gospodarkę bardziej konkurencyjną, a rynek pracy – elastyczniejszy. Efekty przyjdą, być może, za dwa, trzy lata, gdy Francja będzie się szykować do kolejnych wyborów prezydenckich. Jeżeli do tego czasu Valls nie polegnie, jego pozycja na francuskiej scenie politycznej może się tylko umocnić. Dzisiaj zapewnia on o swojej stuprocentowej lojalności wobec Hollande'a, ale nikt nie ma wątpliwości, że ambicje Vallsa sięgają wyżej niż stanowiska premiera.
Marek Magierowski– od stycznia 2013 r. publicysta tygodnika „Do Rzeczy”. Wcześniej pracował m.in. w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”, w latach 2006-2011 był zastępcą redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”. Zajmuje się tematyką Unii Europejskiej, gospodarką, zmianami cywilizacyjnymi, a także bezpieczeństwem międzynarodowym.
Źródło: Nowa Politologia, fot. fondapol