Artur Brzeskot
Administracja Donalda Trumpa ma dostrzegalną strategię na Bliskim Wschodzie. Polega ona na konfrontowaniu i powstrzymywaniu Iranu. Problem w tym, że Iran nie jest pretendentem do hegemonii na Bliskim Wschodzie. Waszyngton nie musi wysyłać dyplomatycznych sygnałów do Teheranu o groźbie użycia siły, niepokoić się wzrostem jego wpływów, podchodzić do tego konfrontacyjnie. W końcu równoważyć Iran przez podnoszenie wydatków na zbrojenia czy zwiększanie poboru rekruta. Ameryka nie musi nawet szukać sojuszników, którzy de facto są w podobnej sytuacji. Tutaj balance of powerjest odwrotny.
Sekretarz stanu Rex Tillerson i jego następca Mike Pompeo, sekretarz obrony James Mattis, ambasador USA przy ONZ Nikki Haley i sam prezydent Donald Trump wielokrotnie piętnowali politykę Iranu. W lutym 2017 r., po przeprowadzeniu testu pocisku balistycznego przez armię irańską Trump w swoim stylu groził na Twitterze, że to igranie z ogniem. W październiku 2017 r. Biały Dom ogłosił, że jego celem jest neutralizacja destabilizującego wpływu Iranu na region oraz ograniczenie jego zdolności do agresji. Z kolei w maju 2018 r. USA oficjalnie wycofały się z układu Joint Comprehensive Plan of Action– JCPOA (formuła P5+1 – Iran lub E3/EU+3 – Iran).
Wydaje się, że Trump i jego doradcy przyjęli pogląd, iż Iran to potencjalny wróg gotowy do zdominowania lub nawet podbicia większości państw Bliskiego Wschodu – szczególnie chodzi o przejęcie kontroli nad roponośnymi złożami Zatoki Perskiej. Ta logika pozwala Ameryce niezmiennie wspierać Arabię Saudyjską. W ostatnim czasie Trump wiele razy wyrażał milcząco lub otwarcie aprobatę dla przebudowy rządów w tym kraju przez młodego następcę tronu Mohammeda bin Salmana. To wyjaśnia odmowę re-certyfikacji umowy JCPOA, a następnie jej zerwanie. W rzeczywistości nieustanna presja na państwo irańskie tworzy niewielki sens, ponieważ nie zbliża się ono w żadnej kategorii do statusu regionalnego hegemona. Można dojść do wniosku, że skwapliwość amerykańskich ekspertów i polityków do przyjmowania alarmistycznej fantazji mówi nam więcej o niefrasobliwej naturze strategicznego dyskursu w USA niż o realnym zagrożeniu ze strony Iranu.
Teheran obecnie nie posiada zdolności hard power, a więc państwa mogącego zdominować cały region. Tym bardziej regionu, który uległ głębokiej defragmentacji. Dotyczy to również USA. W myśl zasady, słabych i zdezorganizowanych trudniej jest poddać kontroli niż bogatych i zdyscyplinowanych. Jeśli Bliski Wschód borykający się z wewnętrznym nieładem i brakiem spójności nie jest w stanie sam skutecznie się rządzić, nie uda się to też Iranowi ani Ameryce, bez względu na posiadaną siłę militarną. Występujące tam liczne zbrojne rebelie i powstania są nie do spacyfikowania przez obce armie. Zewnętrzne wojska mogą opanować sytuację tylko pośrednio, tak jak w przypadku Iraku w latach 2003-11 r. lub Syrii 2011-2018 r. Niestety nie wszyscy chcą to przyjąć do świadomości, że siła militarna wykorzystywana w sferze międzynarodowej pozwala zdobyć kontrolę nad terytorium, ale nie zawsze sprawować kontrolę w jego obrębie.
Groźba użycia amerykańskiej siły – konwencjonalnej lub nuklearnej – to przede wszystkim sposób wpływania na zachowania zewnętrzne innych aktorów. A więc powstrzymywania ich przed agresją lub odpowiedzi na agresję, jeśli nie uda się jej zapobiec. Łatwiej jest zapobiegać za pomocą odstraszania lub obrony niż przymuszać np. do zmiany reżimu z teokratycznego na liberalną demokrację. Przymuszanie jest trudniejsze, a jego mechanizm o wiele bardziej złożony. W przypadku wojny Iran-USA, Waszyngton nie tylko stanąłby przed koniecznością użycia przemocy (okupacji), ale również wspierania skutecznego ładu politycznego. Wiemy czym się to zakończyło w Wietnamie, Afganistanie, Iraku, Sudanie, Somalii, Libii, Syrii … etc.
WedługRocznika Strategicznego 2017/18 Iran ma populację 81,2 mln, PKB 419 mld USD, wydatki na cele wojskowe 12,383 mld USD. Irańska potęga militarna to siły zbrojne liczące 523 tys. żołnierzy w większości słabo uzbrojonych i miernie wytrenowanych. W skład tej liczby wchodzi również Armia Strażników Rewolucji Islamskiej licząca około 160 tys. piechurów. Irańskie uzbrojenie np. czołgi, wozy opancerzone, samoloty oraz inne systemy bojowe pamiętają jeszcze czasy Szacha Mohammeda Rezy Pahlawiego. Eksperci wojskowi na Zachodzie mówią wprost, że siły konwencjonalne Iranu opierają się na przestarzałej technologii o niskiej jakości uzbrojenia. Armia islamskiej republiki nie jest optymalnie zorganizowana i wytrenowana, aby móc rzutować znaczącą siłę zbrojną w regionie.
Dla kontrastu Egipt, Izrael, Arabia Saudyjska, Jordania i Zjednoczone Emiraty Arabskie mają populację ponad 100 mln ludzi, połączony PKB ponad 1 bilion USD, a więc czterokrotność tego, co posiada Iran. Ich połączony wysiłek na cele wojskowe jest pięć razy większy niż Iranu. Wymienione państwa posiadają bardzo wyrafinowane uzbrojenie oraz pieniądze za które kupują czołgi np. typu Abrams, samoloty bojowe F-15 i F-35. Ponadto Izrael posiada broń nuklearną. Nawet jeśli przyjmiemy najmniej prawdopodobny scenariusz bezpośredniego zaatakowania przez Iran jakiegokolwiek państwa na Bliskim Wschodzie, obrońcy status quo mogą liczyć na potęgę militarną USA. Biorąc pod uwagę przewagę strategiczno-militarną i gospodarczą sąsiadów nad możliwościami państwa irańskiego, twierdzenie że jest ono na granicy osiągnięcia regionalnej hegemonii ociera się o fantazję.
Wrogowie Iranu, de facto rzecznicy wojny z nim, kiedy konfrontują się z powyższymi argumentami, w typowy sposób ostrzegają przed tzw. wojnami zastępczymi, które obficie sponsoruje Teheran. Rzekomo to dzięki nim Irańczycy rozszerzają swoje wpływy w regionie. Oczywiście, nie ma żadnej wątpliwości, że Iran wspiera wielu lokalnych aktorów takich jak Hezbollah, Baszar al-Assad, różnej proweniencji bojowników z Iraku, czy do jakiegoś stopnia Huti w Jemenie. Jednak te działania niewiele zwiększyły irańską potęgę. Największą korzyść Iran odniósł z błędów Zachodu. Najpierw po decyzji Billa Clintona o przyjęciu strategii podwójnego powstrzymywania Iraku i Iranu (tzw. dual containment) następnie administracji prezydenta George W. Bush’a juniora, czyli obalenia Saddama Husejna. Choć te profity w dalszym ciągu pozostawiają Iran daleko od celu zdominowania Bliskiego Wschodu.
Wymienione ekstremistyczne grupy i upadłe państwa jak Syria i Irak nie są kontrolowane przez Iran w większy sposób niż Stany Zjednoczone kontrolują swoich klientów w regionie. Należy to podkreślić, każdy z tych aktorów ma swoje własne interesy. Obecni sojusznicy Teheranu nie będą za nim ślepo podążać i wykonywać jego rozkazy, jeśli pogorszyłoby to ich pozycję. Ci, co widzą w Iranie i w jego eklektycznej koalicji, składającej się z Hezbollahu, prezydenta Syrii Baszara al-Assada, irackich milicji i Huti w Jemenie nowe perskie imperium są śmieszni.
Poza tym w ostatnich latach wielu irańskich sojuszników doznało poważnych trudności, co zmusza Teheran do poświęcania dodatkowych zasobów, aby ich podtrzymywać przy życiu. Wsparcie ze strony Armii Strażników Rewolucji Islamskiej pomogło ocalić np. al-Assada, ale Syria zapłaciła za to ogromną cenę i w zasadzie nie jest to atrakcyjny sojusznik dla Iranu. Wspierane liczne grupy i sekty w regionie drenują jedynie irański budżet i przyciągają Izrael oraz Arabię Saudyjską do cichego sojuszu, co de facto jeszcze bardziej podkopuje pozycję Iranu.
Alarmistyczne oceny wspierające pogląd o irańskich ambicjach ignorują również inne znaczące trudności przed którymi stoi ten kraj. Populacja Iranu jest w przeważającej mierze szyicka. Z kolei muzułmańscy Sunnici kontrolują najważniejsze państwa regionu. Wybór wojny z krajami zdominowanymi przez Sunnitów może jedynie pogłębić podział między tymi dwiema gałęziami islamu. Iran jest także etnicznie przede wszystkim perski, nie arabski. Wątpliwe jest, aby jakiś arabski kraj wspierał perskie panowanie na Bliskim Wschodzie.
Amerykańscy jastrzębie (Bolton i Pompeo), w tym generałowie w otoczeniu Trumpa (Mattis i Kelly), pamiętają doskonale jaką rolę odegrał Iran w trakcie kampanii irackiej w 2003 r. Chodzi głównie o irańskie wsparcie dla irackich rebeliantów i w rezultacie duże żniwo ofiar amerykańskich żołnierzy. Złość i być może chęć zemsty wśród wojskowych jest zrozumiała. W sumie od ponad 20 lat Waszyngton nakłada sankcje na Iran, przeprowadza na nim cybernetyczne ataki, finansuje antyreżimową opozycję. Właściwie, od kiedy został obalony Saddam Husajn w 2003 r. neokonserwatyści w rządzie Georga W. Bush’a juniora, jak i poza nim, mieli nadzieję, że ajatollahowie będą następni na liście „zmiany reżimów” (być może po Syrii). Iran po prostu został zmuszony do pokrzyżowania tego planu. W tym sensie można zadać pytanie retoryczne: Czy Zachód rzeczywiście oczekuje, że irańscy przywódcy będą spokojnie się przyglądali, kiedy największe mocarstwo w systemie szykuje się do zmiany formy rządów w Teheranie?
W zasadzie żadne państwo położone na Bliskim Wschodzie lub spoza regionu nie było i nie będzie w stanie kontrolować tego obszaru w najbliższej przyszłości. W rezultacie Ameryka nie ma tam dużo roboty, aby utrzymać regionalną równowagę sił. Zamiast bezgranicznie ufać Arabii Saudyjskiej i Izraelowi, a następnie dawać im carte blanche w przeciwstawianiu się mitycznej hegemonii Iranu, Waszyngton powinien szukać bardziej zrównoważonych relacji ze wszystkimi państwami tam położonymi, włączając w to także Iran.
Bardziej umiarkowane podejście może ułatwić współpracę w sprawach, gdzie interesy USA i Iranu są zbieżne np. Afganistan. Perspektywa lepszych relacji ze Stanami Zjednoczonymi może dać Iranowi bodziec do bardziej wyważonej polityki zagranicznej. W przeszłości amerykańskie wysiłki, aby izolować teokratyczny reżim odnosiły przeciwny skutek, wręcz zachęcały go do odgrywania roli regionalnego harcownika z pewną miarą sukcesu.
Wskazane podejście może zniechęcić obecnych sojuszników USA od przyjmowania amerykańskiego wsparcia i jednocześnie zachęcić np. Izrael do poskramiania własnych ambicji, fałszywych leków i głupich wyczynów. Regionalni partnerzy Ameryki wraz z i ich wewnętrznym lobby zapewne uporczywie protestowaliby, gdyby Ameryka przestała ich wspierać i zaczęła szukać skromnego détentez islamską republiką. Ale to oczywiście powinien być problem Arabii Saudyjskiej i Izraela – nie Ameryki.
Nadmierna pomoc Waszyngtonu zachęca mniejszych sojuszników do lekkomyślnego zachowania, jak np. Izrael, kiedy rozszerza budowę swoich nielegalnych osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu lub jak Arabia Saudyjska z jej militarną kampanią w Jemenie, dyplomatyczną utarczką vis – à – vis Katar i nieudaną próbą wpływania na wewnętrzną politykę Libanu. Gdyby amerykańscy sojusznicy uświadomili sobie, że USA negocjuje ze wszystkimi, mogliby mieć więcej powodów do wysłuchania głosu Waszyngtonu. W razie gdyby to nie pomogło można ograniczyć wsparcie i rozglądać się za innymi partnerami. Wiele opcji to najlepsze źródło nacisku.
Należy to wyraźnie podkreślić polityka balance of power nie wymaga, aby Ameryka porzuciła całkowicie swoich sojuszników w regionie i nagle przechyliła się na stronę Iranu. Znaczy raczej użycie amerykańskiej potęgi w celu utrzymania dynamicznej równowagi sił, czyli zniechęcenia adwersarzy od jawnych wysiłków zmierzających do zmiany status quo, i powstrzymania innych mocarstw od prób zdominowania regionu. Jednocześnie udzielania pomocy lokalnym aktorom w rozwiązywaniu ich trudności. W końcu obniżenie geopolitycznej temperatury może gwarantować wolny dostęp do ropy, zmniejszyć ambicje regionalnych mocarstw do posiadania broni masowego rażenia i ukrócić finansowanie działalności różnej maści ekstremistów i rebeliantów (w tym obniżyć ceny paliw).
Zasadnicza kwestia dotyczy tego, że totalna kampania w celu powstrzymania Iranu przed regionalną hegemonią jest po prostu niepotrzebna. Nieszczęśliwie, jest niewiele przesłanek, aby uważać, że administracja Trumpa przyjmie do wiadomości zarysowaną tutaj politykę. Jeśli tak się nie stanie strategia USA na Bliskim Wschodzie będzie zwieńczona takim samym sukcesem, jak polityka Billa Clintona, Georga W. Busha juniora i Baraka Obamy. Czyli czeka nas kolejne kosztowne fiasko.