Czy internacjologia może być nauką?
Cz. I. Od interdyscyplinarności do geoekonomii
Niniejsza rozprawa została zaakceptowana do druku na początku 2013 r. przez komitet redakcyjny periodyku „Stosunki Międzynarodowe – International Relations”. Jednak w efekcie działań administracyjnych profesora poddanego krytyce, nic już nie wskazuje, aby tekst ukazał się w organie Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Dlatego zdecydowałem się na jego ogłoszenie na portalu internetowym. Planuję publikację rozszerzonej wersji w formie książkowej, prawdopodobnie pod tytułem Geoekonomia i koniec teorii stosunków międzynarodowych. Niektóre przedstawione tu tezy mogą być wątpliwe, zwłaszcza zawarte w drugiej części artykułu. Dlatego zapraszam do dyskusji wszystkich zainteresowanych. Także do debaty nad geoekonomią jako efektem przekształcenia teorii stosunków międzynarodowych w doktrynę, gdy zanikła zdolność rozróżnienia pomiędzy teorią naukową i manifestem. Inspirujące mogłoby być zbadanie relacji pomiędzy geopolityką, teorią stosunków międzynarodowych i teorią poliarchii. Zapraszam też do dyskusji nad stanem polskiej internacjologii, problemem jej statusu naukowego i przedmiotem poznania. Niektóre tezy zawarte w tym tekście mogą być też przydatne w rozważaniach nad statusem poznawczym geopolityki.
Nie bez znaczenia jest oczywiście kwestia finansowania przez państwo pseudonaukowych projektów, zwłaszcza takich, które za cel stawiają sobie kopiowanie zagranicznych doktryn i starych podręczników. Dzisiaj takie pseudonaukowe projekty bronione są metodami administracyjnymi, a badania naukowe się marginalizuje, albo nawet zakazuje ich prowadzenia. Gdy autonomię uniwersytetu zastąpiło symulowanie zachowań oczekiwanych przez ośrodki decyzyjne, zwłaszcza przez rząd, nikt już nie dba o uczciwe przyznawanie pieniędzy na badania i rozliczanie ich wyników. Możliwe stało się tłumienie krytyki środkami, których nie stosowano w czasach PRL.
Do tej wersji tekstu dodałem liczne nowe analizy i wnioski.
***
„Niełatwo jest spotkać teoretyka stosunków międzynarodowych”.
Andrzej Dybczyński (2006)[1]
Nauka o stosunkach międzynarodowych nie znajduje się obecnie w fazie, którą można byłoby uznać za rozwojową. We wcześniejszych publikacjach przedstawiłem liczne uwarunkowania tego stanu rzeczy[2]. Poziom badań w zakresie problematyki międzynarodowej wyraźnie stoi w sprzeczności z powszechnym przekonaniem, że poznanie rzeczywistości międzynarodowej zyskuje na znaczeniu, ponieważ to, co nazywa się „stosunkami międzynarodowymi” odgrywa rosnącą rolę w życiu ludzi i organizacji naszego gatunku.
Problematyka kryzysu internacjologii zasługuje na dalsze badanie, aby możliwe stało się sprecyzowanie ważnych pytań w czasach, gdy coraz bardziej stajemy się świadomi, iż dzisiejsza rzeczywistość globalnego systemu interakcji określających funkcjonowanie całego gatunku ludzkiego prawdopodobnie tworzy na tyle doniosły obiekt, wywołujący stałe zaciekawienie (co przesądza o jego randze), że można go badać i określić jako przedmiot poznania samodzielnej dyscypliny nauki. Tym bardziej, że zjawiska międzynarodowe składają się na stosunkowo jednorodny zespół, którego poznanie wiele mówi nam nie tylko o sposobie istnienia gatunku ludzkiego, lecz także sporo wnosi do wyjaśnienia natury człowieka. Cała trudność sprowadza się do tego, że internacjolodzy nie są w stanie rozpoznać obiektu, który mógłby zostać określony jako ich przedmiot poznania.
Mając na uwadze te kwestie, nie wypada już dzisiaj głosić ogólników na temat internacjologii, tym bardziej zaś stawiać ją na równi z marketingiem politycznym, bezpieczeństwem i feminizmem[3]. Zwłaszcza z feminizmem, gdy ten obecnie stał się jedynie wariantem seksizmu, czyli kopią męskiego dążenia do dominacji i nie jest w stanie przekroczyć poziomu słabo wyartykułowanej doktryny. Tym samym z nauką nie ma nic wspólnego. Kto feminizmowi przypisuje status nauki, kto uważa go za część politologii lub mówi o politologii feministycznej, sam wystawia sobie fatalne świadectwo. Samodzielni badacze stosunków międzynarodowych nie powinni pozwalać na deprecjonowanie ich obiektu badań, tym bardziej, gdy utrwala się podejrzenie, że zasługuje on na traktowanie go jako przedmiotu poznania nowej dyscypliny nauki.
Obecnie trzeba chyba wreszcie postawić pytanie, jak to możliwe, że w Polsce powstają jak grzyby po deszczu nowe dyscypliny nauki, w rodzaju na przykład polityk publicznych i medioznawstwa, a nauka o stosunkach międzynarodowych nadal traktowana jest jako wiedza podrzędna i na to z ochotą godzą się sami internacjolodzy. Czy aby nie ma to związku ze stanem politologii, która została przez doktorów tej dyscypliny obrócona w potoczną wiedzę o społeczeństwie? Czy internacjolodzy nie są czasem ofiarami pseudopolitologów, którzy nie wiedzą czym się zajmują i między innymi szermują hasłami „politologii feministycznej” i „dyscypliny interdyscyplinarnej”?
W tym tekście spróbuję rozważyć, co przeszkadza w ustaleniu statusu internacjologii wśród innych dyscyplin nauki na przykładzie najnowszej, znamiennej publikacji Geoekonomia[4]. Zasługuje ona na taką uwagę, ponieważ jest dziełem badaczy z najważniejszego polskiego ośrodka nauki o stosunkach międzynarodowych, a jednocześnie w niej znajdujemy kwintesencję jego słabości i wyraz zgody na traktowanie internacjologii jako przypadkowego zlepka wiedzy, na której lepiej znają się historycy i prawnicy, a pewnie i feministki. Twierdzenia przedstawione w tym tomie, metoda, erudycja i poziom świadomości autorów do złudzenia przypominają to, co prezentują akademicy określający siebie mianem „teoretyków stosunków międzynarodowych”.
Po zakończeniu lektury tomu Geoekonomia zyskałem pewność, że dalsze podążanie drogą w nim nakreśloną będzie prowadziło do utrwalenia internacjologii na dużo gorszej pozycji, od tej, którą obecnie posiada feminizm, przeżywający głęboki kryzys na tle własnej tożsamości. Przede wszystkim zdaje się, że jak feministki nie wiedzą co począć ze swoimi parapolitycznymi ambicjami, tak samo internacjolodzy nie wiedzą co i jak badać po zakończeniu „zimnej wojny”.
Zapoznanie się z propozycjami Edwarda Haliżaka i jego zespołu skłoniło mnie do przedstawienia programu badań zdolnego zastąpić geoekonomię i inne doktryny upowszechniane w rozmaitych publikacjach pod nazwą „teorii stosunków międzynarodowych”. Dlatego w tym tekście zajmuję się nie tylko krytyką, ale próbuję także sformułować stanowisko alternatywne wobec tego typu twierdzeń, czyli teorię przedmiotu poznania internacjologii jako samodzielnej dyscypliny nauki.
1. „Geo-” czyli prosty symbol pseudonauki
Istnieją przynajmniej dwa ulubione przedrostki pseudouczonych, zwłaszcza tych, którzy za wszelką cenę chcą niskim kosztem zyskać sławę. Jednym z nich jest „post-”. „Postmodernizm”, „postindustrializm”, „postpolityka”, te słowa są tak często i bezkrytycznie używane przez profesorów, że musi dziwić dlaczego ta maniera nie wywołuje krytyki.
Podobny status ma przedrostek „geo-”. Swego czasu wysunąłem hipotezę (której na szczęście nigdy nie ogłosiłem), że być może „geopolityka” byłaby terminem zdolnym zastąpić mało precyzyjne i rozwlekłe określenie „nauka o stosunkach międzynarodowych”. Szybko jednak zdałem sobie sprawę z tego, że takie twierdzenie jest błędne już tylko dlatego, ponieważ oba terminy odnoszą się do zupełnie innych obiektów.
Geopolityka określa pewien specyficzny sposób działania w szczególnie rozumianej przestrzeni, który poddaje się refleksji mającej na celu wypracowanie strategii postępowania w układzie sił generowanych przez potęgi rozstrzygające o podziałach terytorialnych i w ogóle dostępie do głównych zasobów dających się kontrolować w owej przestrzeni. Natomiast nauka o stosunkach międzynarodowych bada zespół interakcji (wraz z ich skutkami) wytworzony przez zbiór specyficznych podmiotów, które generują szczególną strukturę w przestrzeni pojmowanej zupełnie inaczej, aniżeli ta określana przez geopolitykę.
Jeśli chcemy zrozumieć różnicę zachodzącą pomiędzy tymi dwoma typami wiedzy, powinniśmy sobie uświadomić, że geopolityka jest związana z polityką i przystoi jej zaangażowanie polityczne, natomiast internacjologia jest nauką i jej zadaniem jest tylko opis połączony z wyjaśnianiem rzeczywistości. Dorobek internacjologii może być wykorzystany politycznie, lecz kiedy ona sama staje się polityką lub łączy z polityką, traci swoje naturalne przeznaczenie i obraca się w swoje przeciwieństwo.
Szczęśliwie nie ogłosiłem niefortunnego pomysłu, aby nazwać naukę o stosunkach międzynarodowych geopolityką, ale w naszej akademickiej społeczności obowiązują zupełnie inne zasady. Zwłaszcza politolodzy nie mają żadnych zahamowań, gdy chodzi o informowanie świat o swoich pomysłach. Badacze stosunków międzynarodowych zwykle są ich uczniami, dlatego w internacjologii wszystko jest możliwe, a najłatwiej o kopiowanie i publikowanie jawnych nonsensów.
Ogłoszony niedawno drukiem tom Geoekonomia, napisany pod kierunkiem Edwarda Haliżaka przez niego samego i krąg uczniów, jest niestety prostym przejawem tej dramatycznej przypadłości politologów, by szybko podawać do publicznej wiadomości to, co akurat przyszło do głowy lub wpadło do niej po lekturze publikacji amerykańskich. Nawet jeśli pomysły nie zostały przemyślane, hipotez nie poddano głębszej krytyce, a całe dzieło może się jawić przede wszystkim jako kolejna kopia zachodniej pseudonauki.
Tom zatytułowany dumnie Geoekonomia skłania mnie do postawienia pytania: czy jeszcze w środowisku internacjologów możliwa jest refleksja, która nie prowadziłaby do ostatecznej kompromitacji ich jako środowiska uniwersyteckiego?[5]
Czy zamiast kopiowania zachodnich produkcji możliwy jest jeszcze na uniwersytecie samodzielny, krytyczny, połączony z polemiką namysł nad statusem serwowanej studentom wiedzy i na przykład zastanowienie się czym jest internacjologia: czy jest dyscypliną nauki, czy może jest czymś zupełnie innym, co powinno być określone jako przejaw wiedzy potocznej lub doktrynalnej. Czy aby sensowne nie jest kolejne pytanie: kiedy do zbioru teorii stosunków międzynarodowych zostanie zakwalifikowana przepowiednia Majów o końcu świata w grudniu 2012 r.?
Podczas lektury najnowszej produkcji warszawskich doktorów politologii przede wszystkim rzuca się w oczy brak namysłu nad genezą i sensem posługiwania się przedrostkiem „geo-”. Stosuje się go bezkrytycznie, bez umiaru, jakby chcąc tylko dowieść słuszności racji, do których przekonany jest Haliżak. Niektórzy inni autorzy tekstów zebranych w tomie są już do tych racji mniej przekonani, a może nawet są w odniesieniu do nich sceptyczni, ale zespół działa kolektywnie i obowiązuje wyznanie wiary szefa. Tymczasem warto byłoby się zastanowić nad powodami stosowania przedrostka „geo-” i przyczynami jego popularności. Czy aby powodem jego używania często nie jest po prostu chęć opisania odkrytych dawno zjawisk, gdy brak odpowiedniej terminologii i najłatwiej odwoływać się do wpadających w ucho pojęć? Czy aby na tej skłonności nie jest zbudowana przeważająca część współczesnej internacjologii, z jej specyficznym słownictwem, opanowanym przez pojęcia „jednobiegunowości”, „dwubiegunowości”, „wielobiegunowości”, „trójbiegunowości”[6]. „równowagi sił”, „gry o sumie zero” i „turbulencji”. Czy do tego zestawu niefortunnych terminów nie należy zaliczyć też „geoekonomii”?
Już podczas lektury pierwszych stron książki zastanowiło mnie czy, jeśli mówimy o geoekonomii, można byłoby też mówić na przykład o geokotologii i geomrówkologii. Przecież mamy do czynienia ze zróżnicowanym rozmieszczeniem różnych gatunków zwierząt kotowatych w przestrzeni, gdzie zachodzą procesy ich reprodukcji i selekcji zależnie od oddziaływania środowiska. Jeśli ktoś nie może pojąć znaczenia badań geokotologicznych, to może przekona go geomrówkologia. Mrówki tworzą niezliczoną ilość gatunków najlepiej dostosowanych zwierząt w przestrzeni globalnej. Występują w o wiele bardziej zróżnicowanym środowisku, aniżeli koty (żaden inny gatunek nie występuję w tak zróżnicowanym środowisku naturalnym), co zdaje się w pełni uzasadniać prowadzenie nad nimi badań w ramach nowej dyscypliny naukowej: geomrówkologii.
Nieprzychylny mi czytelnik powie od razu, że moje rozważania są złośliwe i niepoważne. Tymczasem ja stawiam fundamentalny problem w kontekście oceny tez zawartych w tomie zredagowanym przez Haliżaka: jak możliwa jest analiza w kategoriach paradygmatu geoekonomii, gdy badań geomrówkologicznych (i geokotologicznych) nikt nie odważyłby się zaproponować. Przede wszystkim nikt, kto ma pojęcie o nauce, nie stwierdziłby, że geomrówkologia może być jakimkolwiek paradygmatem. Czy aby propozycja geoekonomii nie jest możliwa tylko dlatego, że w środowisku badaczy stosunków międzynarodowych utrwaliło się, iż każdy pogląd wypada ogłosić drukiem i nikt go nie skrytykuje? W każdym razie nie skrytykuje tak, by miało to jakiś pozytywny skutek dla rozwoju internacjologii.
Ta tendencja do akceptowania wszystkiego już się skończyła, ale Haliżak tego nie zauważył i dlatego wydał Geoekonomię.
2. Podstawy geoekonomii
Do tworzenia kolejnego ujęcia rzeczywistości międzynarodowej Haliżaka motywuje przekonanie o wyłanianiu się jakościowo nowej „przestrzeni geoekonomicznej”, „[…] konstruowanej przez państwa wedle zupełnie nowej logiki działań i oddziaływań międzynarodowych – zwanych geoekonomią”[7]. Dlatego deklaruje on, że „Geoekonomia to w sensie eksplanacyjnym najbardziej adekwatna kategoria analityczna umożliwiająca uchwycenie istotnych zmian w przestrzeni międzynarodowej”[8], kategoria, która mogłaby być podstawą nowej nauki o stosunkach międzynarodowych. Czy rzeczywiście? Czy jest to na tyle mocna teoria, iż mogłaby stać się podstawą internacjologii? Czy poprawnie został sformułowany jej przedmiot poznania? Czy jest to w ogóle teoria i czy jest to nauka?
Dowodem wielkich ambicji Haliżaka jest kolejna teza. Zgodnie z nią „Geoekonomia nie jest dziedziną geopolityki, jak się powszechnie sądzi, ale całkowicie nowym pojęciem, uogólnieniem nowych zjawisk i procesów w stosunkach międzynarodowych”[9]. W ten sposób profesor próbuje dystansować się od kontrowersyjnej geopolityki, aby budować podstawy naukowej internacjologii. Nie wydaje mi się, aby powszechnie sądzono, że geoekonomia nie jest dziedziną geopolityki, ponieważ zajmujący się geoekonomią stanowią mikroskopijny krąg wśród uznających się za badaczy stosunków międzynarodowych i faktycznie mało kto o nich słyszał.
Dlatego określanie geoekonomii przez dystansowanie się wobec geopolityki niczego nie tłumaczy. Zwłaszcza w wykładzie Haliżaka, który prześlizguje się nad problemami badawczymi i manifestacyjnie deklaruje: „O istocie geoekonomicznej strategii państwa przesądza priorytet dla celów ekonomicznych, które są traktowane jako zmienne niezależne, podczas gdy w geopolityce mają one wyłącznie instrumentalny charakter, służąc opanowywaniu obszarów geograficznych poprzez tworzenie imperiów i stref wpływów”[10], by potem tę deklarację potwierdzić: „W geoekonomii priorytetem są cele ekonomiczne”[11]. Jak w geopolityce priorytetem są cele polityczne? Problem w tym, że takie sformułowania niczego nie wyjaśniają i należy je wyłącznie traktować jako pustosłowie, które na dodatek prowadzi czytelnika na manowce nauki.
Warto bliżej zastanowić się, co znaczy cytowana wyżej teza o priorytecie celów ekonomicznych. Cele polityczne schodzą na drugi, dalszy plan? Przecież to jawny nonsens, na dodatek ogłoszony przez doktora politologii. Dla państwa cele polityczne zawsze będą pierwszoplanowe, ponieważ wiążą się bezpośrednio z przetrwaniem i zagwarantowaniem porządku w warunkach zewnętrznej anarchii. Cele ekonomiczne są naturalnym priorytetem podmiotów gospodarczych, takich jak korporacje, ale nie struktur politycznych. Egzystencja polityczna z samej swej istoty pociąga za sobą nadrzędne znaczenie celów związanych z bezpieczeństwem i ładem. Realizacja wszelkich innych celów musi służyć zachowaniu zdolności przetrwania i reprodukcji terytorialnej całości politycznej. Jak Haliżak, doktor politologii, mógł popełnić tak elementarny błąd?
Gatunek ludzki jest zorganizowany w ramach struktury politycznej o cechach systemu, który tworzą polityczne zjednoczenia ludzi o charakterze terytorialnym, powszechnie dzisiaj zwane państwami. Dlatego bezpieczeństwo utrzymywane polityczne było i będzie celem nadrzędnym, a warunkiem jego zapewnienia jest między innymi gospodarka. W przypadku państwa gospodarka jest podstawowym środkiem politycznym. Za jej pomocą gromadzi się zasoby, zarządza nimi, by potem część z nich wykorzystać politycznie. Powinien to wiedzieć każdy absolwent politologii. Tymczasem tego fundamentalnego problemu nie rozumie doktor politologii i publikuje książkę dowodzącą jego wielkiej ignorancji w zakresie podstawowej wiedzy własnej dyscypliny nauki.
Gospodarka zawsze jest tylko środkiem do realizacji celów politycznych, ponieważ pozyskiwane za jej pomocą zasoby określają zdolność przetwarzania energii i tym samym generowania potęgi zapewniającej przetrwanie, a czasem nawet ekspansję.
Obecnie wzrasta znaczenie niektórych podmiotów gospodarczych (na ile jest to trwała tendencja?) i zmienia się w związku z tym rola państwa w stosunkach międzynarodowych, ale nie w zakresie podstawowych funkcji. Jest to już jednak inna teza, która nie pozwala twierdzić, że mamy do czynienia z jakąś nową, geoekonomiczną przestrzenią. Przestrzeń jest ta sama, zorganizowana przez zjednoczenia polityczne, tylko ewentualnie ewoluują relacje pomiędzy zjawiskami politycznymi i ekonomicznymi. Kierunek tej ewolucji nie jest wcale jednoznaczny. Wystarczy głębszy kryzys społeczny, aby rola podmiotów gospodarczych osłabła. Przecież można to było zaobserwować na przykład w latach 1929-1932, 1942-1945 i 2008-2012 w Stanach Zjednoczonych. Czy twórcom doktryny geoekonomii i samemu Haliżakowi te zjawiska są nieznane? Czym prędzej powinni zbadać historię walki współczesnych państw z monopolami i ich wkład do utrzymania nie tylko rynku, ale i zapewnienia bezpieczeństwa w warunkach destabilizacji zrodzonej nadmiernymi ambicjami korporacji.
W Geoekonomii nie zostały zaprezentowane wyniki badań naukowych. W części zaprojektowanej jako teoretyczna (faktycznie nie jest to jakakolwiek teoria, ale o tym dalej) redaktor tomu po prostu powtarza tezy amerykańskich rzeczników geoekonomii, których było niewielu i którzy nigdy nie zdobyli znaczenia w debacie naukowej. Tutaj nie znajdziemy żadnych badań naukowych, mamy natomiast do czynienia z prezentacją doktryny metodą kopiowania. Dlatego w tomie pod redakcją Haliżaka nie tylko nie przeczytamy żadnej oryginalnej myśli autora, ale nie znajdziemy także nawet żadnej krytycznej opinii wobec „paradygmatu” geoekonomii. W tej książce nie ma jakichkolwiek hipotez, nie ma ścierania się poglądów, ponieważ zawiera ona jedynie powielenie i gloryfikację geoekonomii[12]. Dlatego Geoekonomia jest wyłącznie świadectwem jak bardzo anachroniczne rozumienie nauki utrwaliło się w świadomości Haliżaka i dowodzi, że nie jest on już w stanie odejść od przestarzałych modeli symulowania badań naukowych.
Gdyby tom miał mieć charakter naukowy powinno się do niego przynajmniej włączyć krytykę geoekonomii. Zwłaszcza, że w polskiej internacjologii istnieją już dobre wzorce analizy i krytyki, chociażby pióra Andrzeja Dybczyńskiego[13]. Porównanie Geoekonomii z tomem Środowisko międzynarodowe a zachowania państw musi prowadzić do wniosku o dramatycznym upadku warszawskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych, gdzie nie szanuje się najbardziej elementarnych zasad uprawiania badań naukowych, ponieważ sam dyrektor placówki kopiuje bez żadnych zahamowań.
Potwierdzenie tezy o pseudonaukowym charakterze Geoekonomii znajdujemy wielokrotnie w tekście książki. Czasem zastanawiać się można, czy Haliżak poprawnie zrozumiał (czytaj: skopiował) idee amerykańskich geoekonomistów? Pozostawmy jednak ten problem i skoncentrujmy się na sprawach ważniejszych. W pewnych fragmentach swoich tekstów Haliżak wyraźnie sugeruje, że Geoekonomia ma być nauką, ale stwierdza także: Geoekonomia jest „metodologiczno-teoretycznym manifestem” pracowników skupionych wokół kierowanego przez niego Zakładu Ekonomii Politycznej Stosunków Międzynarodowych[14]. Trudno zrozumieć po co pracownicy placówki naukowej czołowego polskiego uniwersytetu w XXI w. piszą manifest, zamiast zajmować się solidnymi badaniami naukowymi? Przecież manifest nie jest nauką, a sam tom pod redakcją Haliżaka powstał za pieniądze przeznaczone na badania naukowe. Wyjaśnić to można tylko w jeden sposób: profesor nie wie czym jest nauka. Niemała liczba publikacji zachodnich filozofów i myślicieli z czasów zimniej wojny była przedstawiana i traktowana jako manifesty. Ta kalka pojęciowa utrwaliła się chyba także w krajowej politologii i internacjologii. W Geoekonomii znajdujemy jej kolejną wersję.
Zanim wrócimy do problemu statusu naukowego Geoekonomii skupmy się jednak teraz na tytułowym problemie tomu. „Pojęcie geoekonomii w stosunkach międzynarodowych odnosi się przede wszystkim do międzynarodowej aktywności państw, której celem jest tworzenie przestrzeni geoekonomicznej, będącej przestrzenią wyższego rzędu ze względu na jej cechy struktury wewnętrznej określane przez relacje technologiczne, handlowe, produkcyjne i finansowe, a nie jedynie poprzez geograficzne konotacje jak w podejściu geopolitycznym”[15]. Czy takie stwierdzenie nie oznacza czasem odwołania się do stanowiska geopolitycznego i państwowowocentrycznego? Co w nim jest oryginalnego, poza powierzchowną i błędną oceną zjawisk gospodarczych oraz samej geopolityki? Haliżak wszystkie idee i teorie tak łatwo deformuje, że podczas lektury jego tekstów czytelnik traci zaufanie do autora i zaczyna koncentrować się na poszukiwaniu błędów.
Przecież geopolitycy wcale nie redukują swoich badań do „konotacji geograficznych”, ale uwzględniają wszystkie wyżej wymienione (technologiczne, handlowe, produkcyjne i finansowe) nie tylko relacje, ale w ogóle czynniki, ponieważ one przesądzają o zdolności działania państw w środowisku, o ich siłach, ostatecznie określających potęgę, czyli zdolność przekształcania rzeczywistości. Haliżak traci z oczu te problemy i podkreśla, że idzie mu o aktywność państw w przestrzeni, która jest obiektem ich penetracji i dominacji. Jest to odwołanie się do wykładni geopolitycznej, chociaż trzeba przyznać, że jednocześnie profesor próbuje przełamać ten schemat myślenia i konstatuje: „Przejawianie się geoekonomicznej logiki działań państw prowadzi do tego, że przestrzeń międzynarodowa nabiera cech geoekonomiczności, co oznacza, że w coraz większym stopniu jest definiowana przez kryteria związane z produkcją, handlem, finansami i technologią. Dzięki występowaniu mechanizmu sprzężenia zwrotnego tego rodzaju przestrzeń staje się najważniejszą determinantą, zmienną niezależną, międzynarodowej aktywności państw”[16].
Czyli geoekonomia jest czymś, co przedmiotem dociekań czyni państwo w przestrzeni, w której coraz większą rolę odgrywają stosunki gospodarcze i związane z rozwojem technologii. Takie zjawiska z pewnością mają miejsce w skali globalnej i zmieniają oblicze współczesnego świata. Nie upoważnia to wszakże do sformułowania twierdzenia o geoekonomii jako nowym paradygmacie nauki, tym bardziej, że nie wiemy na ile są to trwałe tendencje. Jednak Haliżak formułuje tezy sięgające znacznie dalej. Jego zdaniem w tej nowej przestrzeni, o charakterze geoekonomicznym, rzekomo priorytetem dla państwa staje się ekonomia, stają się takie działania, które zapewnią wzrost gospodarczy i materialną pomyślność ludzi. Jeśli tak jest, to należało poddać głębszej analizie te procesy, wyjaśnić ich przyczyny i wyciągnąć wnioski wskazujące na zasadność badań geoekonomicznych. I z takimi próbami faktycznie mamy do czynienia w tomie, tylko, że nie dotykają one kwestii istotnych.
Uczniowie Haliżaka podejmują między innymi ważne problemy finansów międzynarodowych, surowców energetycznych, handlu, a także rozważają geoekonomiczne ambicje mocarstw. Jednak czytelnik tomu szybko dochodzi do wniosku, że treść owych publikacji jest mu znana, jakby czytał o podejmowanych w tekstach problemach w wielu innych miejscach i nierzadko dawno temu. Nie bez powodu te teksty rodzą takie odczucia. One są po prostu streszczeniami znanych publikacji. Natomiast czytelnik nie znajduje nowych, oryginalnych hipotez, nie znajduje szeregu tematów (bo o problemach badawczych tutaj nie może być mowy), które pojawiły się w ostatnim ćwierćwieczu, po upadku komunizmu. Na dodatek teksty zebrane w Geoekonomii ujawniają zaawansowane ubóstwo erudycyjne autorów (erudycyjną anoreksję?), którzy pomijają podstawowe opracowania naukowe, a przede wszystkim nie umieją rozróżnić kwestii kluczowych od drugorzędnych czy marginesowych. Jakby chcieli, aby tom był duży i gruby, ponieważ wymiary potwierdzą wielką wagę manifestu.
Waga i twarda okładka nie przesądzają o znaczeniu dzieła. Do ustalenia tego potrzebna jest jednak mozolna lektura opasłego tomu, której dokona pewnie niewielu. Wtedy bardziej uważnemu czytelnikowi rzuci się w oczy brak niezliczonych ważnych problemów związanych z możliwym wzrostem znaczenia czynnika ekonomicznego. Jedną z kluczowych kwestii współczesnego państwa jest dramatyczne podniesienie kosztów zbrojeń. Rozwój technologii prowadzi do tego, że możliwe jest wyprodukowanie środków niszczenia charakteryzujących się wielką wydajnością, której wytwarzania jednak rządy nie są w stanie sfinansować. Być może to skłania je do zmiany kierunków działania i poszukiwania pól konfrontacji, na których podmioty określające zależności wielkiej przestrzeni mogą być efektywne i skuteczne. Być może dlatego wzrasta znaczenie konfrontacji gospodarczych i technologicznych.
O tym jednak w książce się nie pisze, poza niezbyt trafnymi, za to zgodnymi w dominującymi w literaturze pseudonaukowej rozważaniami o znaczeniu wiedzy i „mocarstwowości technologicznej”[17]. Ten ostatni termin jest niewątpliwie kolejnym produktem niezwykłej skłonności internacjologów do tworzenia siatki dziwacznych pojęć o charakterze metaforycznym. Mamy też mówić o „mocarstwowości herbacianej”, „mocarstwowości kokainowej”, „mocarstwowości kartoflanej”, „mocarstwowości w produkcji jabłek i czarnej porzeczki”, a może o bardziej kompleksowej „mocarstwowości rolnej”? Autorzy tomu po prostu nie wiedzą jak selekcjonować, porządkować i prezentować wiedzę. Na dodatek brak rozdziału o finansowaniu rozwoju technologii przez państwa i skutkach rewolucji technologicznej dla bezpieczeństwa. Zamiast tego jest tekst o marce państwa. Tylko dlatego, że w tomie nie rozróżnia się rzeczy ważnych od modnych.
Co gorsza, w Geoekonomii pisze się na przykład o „międzynarodowych strukturach finansów”[18], ale nie ma analizy podmiotów „zbyt wielkich, by upaść”. A przecież one w ostatnich dekadach tak dużo wniosły do zmiany globalnych stosunków, ostatecznie wywołując w 2008 r. nieopanowany do dzisiaj kryzys finansowy. W ogóle brak badań nad ewolucją roli banków nazywanych „inwestycyjnymi” (a faktycznie spekulacyjnych) i penetracją przez nich struktur nowoczesnego państwa. O roli Goldman Sachs w kształtowaniu systemu gospodarki światowej się nie wspomina. Nie ma oczywiście mowy o bankach, które grają na giełdzie przeciwko własnym klientom i w ten sposób z zawrotną prędkością pomnażają fundusze korporacji kosztem zarówno bardzo bogatych klientów, jak i drobnych ciułaczy, emerytów, przede wszystkim zaś nierozważnych właścicieli domów obciążonych kredytami hipotecznymi.
Zamiast analizy globalnej bankowości spekulacyjnej serwuje się nonsensowne, puste twierdzenia w rodzaju „Przestrzeń geoekonomiczna przestała być przestrzenią państwową, staje się przestrzenią globalną”[19]. W ciągu ostatnich kilku wieków mamy do czynienia ze wzrostem znaczenia nie tylko podmiotów gospodarczych, ale przede wszystkim podmiotów finansowych, z ich nowymi zdolnościami oddziaływania na władzę państwową. Ten proces ma niewątpliwie wpływ na przekształcanie się państw i modyfikowanie relacji politycznych przez zależności ekonomiczne, przede wszystkim związane z obiegiem kapitału. Symbolem zmian dokonujących się na naszych oczach jest nowy typ podmiotu ekonomicznego, który swego klienta systematycznie traktuje jako „pajaca” (muppet) do wykorzystania[20] przez pozbawienie go kapitału, aby samemu skoncentrować się na kontrolowaniu rządów państw i głównych instytucji międzynarodowych. Wzorcem takiego podmiotu ostatecznie stał się właśnie Goldman Sachs pod kierownictwem Lloyda Blankfeina i Gary Cohna. Innym wzorcem są banki szwajcarskie, które przez dekady wyspecjalizowały się w przejmowaniu nieopodatkowanego kapitału ze Stanów Zjednoczonych i obecnie popadają w coraz większe trudności, gdy Waszyngton czyni prawo amerykańskie obowiązującym globalnie. Tutaj nie chodzi o przestrzeń geoekonomiczną tylko o złożone mechanizmy, mające swoją genezę między innymi w kryzysie instytucji demokracji i próbach ratowania państwa za pomocą typowych środków kolonialnych i imperialistycznych.
Najbardziej zastanawia, że w tomie napisanym przez doktorów politologii nie ma jakiejkolwiek analizy współczesnej demokracji i jej wpływu na stan gospodarki światowej. Przecież obecna demokracja Stanów Zjednoczonych, Francji, Niemiec, Włoch i Wielkiej Brytanii jest efektem sojuszu polityków, bankierów i wyborców. Wyborcy oczekują wzrostu gospodarczego mającego poprawić ich poziom życia, politycy go obiecują w kampaniach wyborczych, aby ich wybrano, a finansowaniem „cudu” gospodarczego permanentnego wzrostu mają zająć się i zajmują się bankierzy. Im zdaje się, że są bezkarni, ale powoli okazuje się, że żyją takimi samymi złudzeniami, jak wyborcy i politycy.
Dzieje się tak, ponieważ realne efekty szaleńczego kredytowania demokracji są inne. Bankierzy, udzielając kredytów bez umiaru, generowali pieniądz bez pokrycia (dlaczego nikt nie napisał, że pieniądz drukują nie tylko banki centralne państw, ale także banki hipoteczne i spekulacyjne?) wywołali kryzys na rynku hipotecznym. Doszło do załamania bilansów banków, miały miejsca masowe bankructwa, zaś politycy nie byli i nie są w stanie zapanować nad tym procesem. Bankierzy przyznawali sobie sowite premie i emerytury, uciekli z pieniędzmi, zostawiając zadłużone banki, które politycy ratowali pieniędzmi budżetowymi. Za wszystko zapłacili więc podatnicy, wyborcy, ale wybuchł kryzys, ponieważ nieruchomości stały się o wiele mniej warte aniżeli suma długów zaciągniętych na ich finansowanie i banki straciły zdolność regulacji bieżących należności. Dlatego politycy utopili Lehman Brothers i inne podobne struktury (pozbawione zdolności dostosowania na poziomie Goldman Sachs), jednocześnie wszakże wydając rozkaz oficjalnego drukowania pieniędzy (ponieważ wydawało im się, że tak uratują kredyty). Bilanse banków „zbyt wielkich, by upaść” (także banków francuskich i niemieckich zaangażowanych w Grecji) przejściowo zostały uratowane, lecz za wszystko muszą płacić naiwni emeryci i drobni ciułacze, gdy stopy procentowe spadły do zera i inflacja konsumuje dotychczasowy dorobek zdezorientowanych wyborców.
Dlaczego o tym wszystkim nie ma ani słowa w książce? Dlaczego w Geoekonomii nie bada się oczywistego wpływu dwudziestowiecznego triumfu demokracji na wzrost znaczenia gospodarki w polityce globalnej? Dlaczego nie bada się narzucającego się problemu zachwiania gospodarki Zachodu w wyniku zadłużenia i oligarchizacji? Dlaczego nie bada się zależności pomiędzy stopami procentowymi i poziomem interwencjonizmu państwowego? Dlaczego bardziej wnikliwie nie pyta się o przyczyny konfliktów walutowych (wspomniane rozważania o wojnach walutowych są schematyczne, podręcznikowe) i nie analizuje się ich skutków? Dlaczego nie stawia się problemu wpływu technologii na finanse międzynarodowe i oddziaływania tego zjawiska na współczesne państwa? Przyjdzie nam to jeszcze wyjaśnić. Na razie chcę wskazać, że powyższe procesy mają kluczowe znaczenie dla analizy tego, co Haliżak określa mianem „przestrzeni geoekonomicznej”. Nie chodzi oczywiście o samą przestrzeń, tylko ważna jest jej zawartość, czyli to, co się w niej dzieje. Mamy tutaj do czynienia z procesami gospodarczymi, które odegrały czołową rolę w promocji pozycji Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej na świecie, a teraz w zróżnicowany sposób wpływają na jej osłabienie.
Są to procesy ekonomiczne (a wymieniłem tylko niewielką część z nich, pomijając chociażby agencje ratingowe, walkę o rating czy spekulacje funduszy hedgingowych na kursach walut, zagrażające stabilności państw), które nie potwierdzają tezy Haliżaka, że przestrzeń świata jest organizowana na nowych zasadach. Zmiany są o wiele bardziej subtelne. Każda analiza prowadzi do wniosku, że chociaż rola podmiotów gospodarczych wzrasta, to jednak nadal kluczowe znaczenie przypada państwom. One są ostatecznymi wyznacznikami struktur relacji określających funkcjonowanie gatunku ludzkiego na Ziemi. Nie są nimi korporacje, nawet takie jak Goldman Sachs i Deutsche Bank.
Warto, aby politolodzy zapamiętali bardzo prostą tezę: gdy podmioty „zbyt wielkie, by upaść” wywołają tak gigantyczny kryzys ekonomiczny, że dojdzie do destabilizacji i bankructw państw, ofiarą tego kryzysu będą, obok nierozważnych wyborców i ich dzieci, przede wszystkim owe korporacje, które mogą istnieć i prowadzić swoją działalność tylko dlatego, że państwa zabezpieczają porządek, z którego one korzystają. Priorytetem tych państw nie mogą być cele ekonomiczne i efektem ich działania nie jest i nie będzie przestrzeń geoekonomiczna. Nie ma w ogóle potrzeby takiego określania przestrzeni stosunków międzynarodowych.
Ta teza jest tak banalna dla politologa, który rozumie znaczenie tego, co polityczne, że nie poświęca jej zbytniej uwagi. On po prostu rozumie, że kiedy załamuje się gospodarka, nowego systemu stabilnych relacji nie da się wytworzyć na gruncie ekonomii. W procesie przywracania systemu społecznego do życia zawsze kluczowa rola przypadała rządom terytorialnych jednostek politycznych. Ich priorytetem jest przywrócenie porządku. Jest to cel polityczny, realizowany między innymi za pomocą środków wypracowanych w gospodarce.
Tak też będzie przynajmniej w najbliższej przyszłości. Przestrzeń, w której żyje gatunek ludzki, jest w znacznej mierze zbudowana na gruncie relacji gospodarczych, ale jej ostateczny kształt określa rywalizacja i współpraca państw, czyli terytorialnych jednostek politycznych odpowiedzialnych za zależności obowiązujące w przestrzeni i gotowych do jej opanowania. Gdybyśmy zresztą rzeczywiście chcieli zrozumieć stosunki współczesnego świata to należałoby jeszcze zbadać przynajmniej jeden problem pominięty przez zespół Haliżaka. Wypada zapytać o rolę kultury w jego kształtowaniu, o skutki poruszania masowej świadomości przez symbole religijne, imperialne, a nawet o funkcje pełnione przez kulturę masową, gdy w warunkach jej upowszechnienia dominuje konsumpcyjny model życia i zanika wyobraźnia polityczna.
Jeśli wzrasta rola gospodarki, to procesy prowadzące w tym kierunku są o wiele bardziej złożone, aniżeli sugeruje Haliżak ze swoim zespołem, a ich znaczenie jest z pewnością inne, aniżeli opisane w Geoekonomii. Być może mamy do czynienia z pewnymi modyfikacjami w zakresie celów działania państw. Na przykład, gdy wspierają one niektóre podmioty gospodarcze zaś inne niszczą i nie angażują się z taką ochotą w konflikty militarne, jak miało to miejsce jeszcze w pierwszej połowie XX w. Jest to jednak odmienne zjawisko od opisywanego przez Haliżaka i wymaga analizy, do której geoekonomia niczego nie wnosi. Może po prostu warto zapytać, dlaczego w XIX w. państwa zakończyły prowadzenie wojen finansowanych rabunkiem? Czy było to efektem procesów gospodarczych, politycznych, rozwoju technologii, czy może skutkiem rozwoju idei pozwalających zdezawuować powyższe postępowanie? Takiego pytania jednak nie postawił ani Haliżak, ani żaden członek jego zespołu. Z prostej przyczyny. Należałoby dysponować elementarną wiedzą historyczną, a tej w kręgu pracowników zakładu kierowanego przez Haliżaka nie ma za grosz.
Procesy wzrostu znaczenia gospodarki można byłoby wyjaśnić badając historyczną ewolucję relacji pomiędzy zjawiskami politycznymi i zjawiskami gospodarczymi. W tomie pod redakcją Haliżaka nikt jednak nie sformułował takiego problemu badawczego. Warto podkreślić, że dla badacza stosunków międzynarodowych musi on mieć kluczowe znaczenie.
Nasuwa się zresztą kolejne pytanie, którego nie postawiono w Geoekonomii, chociaż znane jest przynajmniej od momentu zrzucenia bomby atomowej na Hiroszimę. Czy czasem rozwój broni masowego rażenia nie wpływa na zmianę funkcji państw w globalnej przestrzeni, nie modyfikuje celów, jakie one sobie stawiają, a przede wszystkim nie wymusza zmiany metod działania. Przecież prowadzenie wojny w starym stylu i budowanie imperium opartego na armii i rabunku jest już dzisiaj niemożliwe. Natomiast otwierają się nowe szanse działania, przede wszystkim poprzez ekonomiczne i umysłowe uzależnienie mniejszych narodów (polscy internacjolodzy mają na tym polu niemały „dorobek”), a także obrabowanie drobnych ciułaczy, marzących o własnych domach, przede wszystkim zaś zdezorientowanych emerytów. Nie za pomocą uzbrojonych oddziałów interwencyjnych, ale na przykład przez udzielanie kredytów, namawianie do inwestycji bez sensu, wykupywanie własności, przejmowanie wydobycia zasobów naturalnych przez koncerny, budowanie rurociągów i wysysanie środków finansowych za pomocą spekulacji na giełdzie oraz opcji walutowych. Czy Forex, z jego kompletną decentralizacją i szaleńczym lewarowaniem na poziomie 0,2%, może mieć wpływ na globalne stosunki polityczne? Czy może być użyty jako środek walki z państwem i jako środek polityczny państwa? Dlaczego Haliżak nie postawił tak ważnego pytania?
Tanią metodą uzależnienia jest finansowanie naukowców z krajów ubogich, którzy transmitują idee imperium i w ten sposób umożliwiają rozwój nowego kolonializmu. Zwłaszcza w erze pendrive’a koszty imperializmu kulturowego da się drastycznie zredukować, a jego skuteczność podnieść. Warto więc postawić pytanie: na ile w epoce dynamicznego rozwoju nauki i technologii zmieniają się sposoby działania państw, przede wszystkich w zakresie metod penetracji przestrzeni i utrzymania w niej wpływów. Do tego stopnia, że aktywność militarna jest nie tylko nieopłacalna, ale w ogóle nieefektywna? Na ile ten proces został modyfikowany przez „zbyt wielkich, by upaść”?
O tym wszystkim jednak nie sposób przeczytać w książce. Zamiast tego Haliżak serwuje proste tezy manifestu, które dowodzą, że w Geoekonomii nie chodzi o naukę, ale o kopiowanie zdań, które dawno temu sformułowano w Stanach Zjednoczonych, próbując uzasadnić pozycję tamtejszej oligarchii. Dlatego nie poruszono w książce problemów wykraczających poza to, co amerykańscy pseudouczeni określili jako wzorzec myślowy geoekonomii?
Podstawowy błąd Haliżaka polega na tym, że nie podszedł on krytycznie do tego, co głoszą rzecznicy geoekonomii. Postąpił dokładnie tak samo, jak robią ci, którzy odwołują się do znanych wszystkim terminów „końca historii”, „systemu jednobiegunowego”, „równowagi sił” i „turbulencji”. Zamiast powielania pozbawionych sensu terminów przydałaby się ich krytyka i tworzenie alternatywy o statusie naukowym, która mogłaby stać się podstawą samodzielnego rozumienia stosunków międzynarodowych. Tego jednak w książce nie znajdziemy. Gdy Haliżak formułuje zdania o nowej „przestrzeni geoekonomicznej”, dowodzi, że nie zna podstaw wiedzy z zakresu politologii, a o przedmiocie poznania internacjologii nie byłby w stanie się wypowiedzieć. Już ta wiedza musiałaby bowiem zmusić go do skreślenia geoekonomii z listy problemów wartych rozważenia.
Dzieło Haliżaka i jego zespołu jednoznacznie wpisuje się w dominujący trend polskiej internacjologii, która uzależniła się od kopiowania wytworów amerykańskiej pseudonauki, kompletnie lekceważy formułowanie oryginalnych hipotez, koncentrując na powielaniu metafor i nonsensów w postaci rozmaitych wypowiedzi, bezzasadnie uznawanych za teorie stosunków międzynarodowych.
Tymczasem rzeczywistość międzynarodową o wiele lepiej od pseudoteorii feminizmu, pseudoteorii stosunków międzynarodowych, końca historii i geoekonomii można wyjaśnić starymi tezami, wedle których gospodarka państw jest źródłem zasobów pozwalających generować siły umożliwiające politycznym jednostkom terytorialnym przetrwanie w układach zależności określających ich pozycję w przestrzeni. Ta pozycja podlega zmianom w efekcie wyłaniania się coraz silniejszych podmiotów gospodarczych, przede wszystkim wielkich korporacji, a także wskutek wzrostu znaczenia nowych technologii i ograniczenia zdolności do walki militarnej (chociażby w efekcie dramatycznego wzrostu kosztów jej prowadzenia, ale to nie jest jedyna przyczyna), lecz to nie pociąga za sobą jakiejś zasadniczej rewolucji w pozycji państwa na świecie. Rola gospodarki się zmienia, może nawet wzrasta (lecz ten problem należałoby solidnie zbadać), natomiast mówienie o przestrzeni geoekonomicznej nie ma sensu. Już tylko dlatego, że o kształcie przestrzeni, w której istnieje gatunek ludzki ostatecznie przesądzają interakcje polityczne i powstałe na ich gruncie struktury polityczne. Zależności ekonomiczne mają natomiast udział w tych procesach, trzeba go jednak dopiero wyjaśnić. Za pomocą własnych badań, a nie kopiowania amerykańskiej pseudonauki.
Wprawdzie geopolityka nie jest nauką, zajmuje się przede wszystkim analizą przyszłych konfiguracji relacji państw, zwłaszcza mocarstw, jednak dopracowała się siatki pojęciowej i twierdzeń wywierających wpływ na internacjologów. Tego dorobku nie da się uznać za teorię naukową, ale przecież geopolityka o wiele lepiej wyjaśnia rzeczywistość międzynarodową aniżeli zestaw tez składających się na geoekonomię. Lektura tekstów Haliżaka i jego uczniów jednoznacznie prowadzi do takiego wniosku. Po prostu ona dowodzi, że geoekonomia ma taki sam status poznawczy jak miałaby geomrówkologia, gdyby istniała. Pewne procesy czy zjawiska faktycznie mają miejsce, ale to jeszcze nie powód, aby tworzyć jakieś zespoły twierdzeń, których odrębność i znaczenie podkreśla się słowem z przedrostkiem „geo-”.
O wiele więcej można byłoby uzyskać dla rozwoju internacjologii prowadząc badania nad gospodarką państwa, gospodarką na terytorium państwa i gospodarką międzynarodową, coraz bardziej niezależną od rządów państw. Wyników takich badań jednak nie znajdujemy w Geoekonomii. Próżno szukalibyśmy w tym tomie chociażby analiz znaczenia „rajów podatkowych”, wpływu kapitału spekulacyjnego na zmianę pozycji państw w przestrzeni i czasie czy relacji pomiędzy państwami i wielkimi, międzynarodowymi funduszami spekulacyjnymi, przede wszystkim hedgingowymi. Może warto zadać pytanie, jak pojawienie się funduszy hedgingowych zmieniło struktury interakcji międzynarodowych? Może warto zapytać jak umiędzynarodowienie gospodarki państw zdestabilizuje ich przyszłą pozycję? Już chociażby w efekcie spekulacji walutowych.
Zadziwia, że w książce o nowym ładzie przestrzeni, o rzekomej przestrzeni geoekonomicznej, brak rozważań o wzajemnych zależnościach zjawisk politycznych i ekonomicznych, chociażby na przykładzie penetracji instytucji mocarstw przez ludzi delegowanych z banków „zbyt wielkich, by upaść”. Nie ma też analizy bardzo ważnego problemu o znaczeniu globalnym: jak mianowicie działalność instytucji finansowych za pomocą dźwigni finansowych wpływa na pozycje państw, jak zmienia ich znaczenie i do jakich działań będzie zmuszać w przyszłości. Gdy staną one w końcu wobec problemu zastosowania dźwigni finansowej w niespotykanej dotychczas skali, ponieważ dojdzie do uderzenie w ich gospodarkę za pośrednictwem opcji walutowych. Gdy okaże się, że przy pomocy kilkudziesięciu miliardów dolarów można ugodzić system ekonomiczny państwa z siłą odpowiadającą użyciu funduszy w wysokości np. biliona dolarów.
Takie przełożenie wydaje się możliwe do zbudowania. Jeśli nikt dotychczas nie pokusił się o zorganizowanie opisanego tu przedsięwzięcia, to tylko dlatego, że jest ono bardzo ryzykowne. Staje się jednak coraz łatwiejsze gdy Europejczycy, Japończycy i Amerykanie drukują własne waluty już nie w kwotach wyrażanych miliardami dolarów, ale bilionami. Czy realne jest uderzenie w państwo pieniędzmi wypuszczonymi przez jego bank centralny, gdy pożyczy się je na 0,25%? Jakie skutki na giełdzie, zwłaszcza w odniesieniu do cen obligacji, może spowodować takie posunięcie?
W każdym razie należy pamiętać o historii, o tym, że dumni Brytyjczycy doświadczyli już gigantycznej spekulacji na funcie, a waluty takich krajów jak Szwajcaria, Brazylia czy Japonia, a nawet Polska są przedmiotem spekulacji, często na znaczną skalę. Jak te nowe zjawiska zmieniają położenie państw i czy możliwa jest ich interwencja celem zabezpieczenia się przed spekulacjami, które mogą te czy inne rządy rzucić na kolana? Nasuwa się też kolejne pytanie, jak w ogóle wyraźna obecnie skłonność banków centralnych państw do drukowania pieniędzy, do manipulowania stopami procentowymi, a także patrzenie przez palce na drukowanie pieniędzy w bankach prywatnych i manipulowanie stopami procentowymi, wpłynie na stan gospodarki światowej i położenie poszczególnych państw? Gdy w Japonii i Stanach Zjednoczonych pojawia się już skłonność do drukowania bez ograniczeń z powodu stanu demokracji i gospodarki, a Szwajcaria musi drukować, aby mogła pozostać przy własnej walucie? Dlaczego nikt nie mówi o nieuchronnym końcu franka?
Z pewnością brak analizy powyższych problemów, powszechnie znanych w kręgach inwestorów i ekonomistów, ponieważ w Geoekonomii mamy do czynienia z ograniczeniem się do kopiowania treści zawartych w literaturze zachodniej. I to tylko treści z podstawowych publikacji politologicznych i ekonomicznych. Każdy, kto cokolwiek miał do czynienia z międzynarodowymi rynkami finansowymi, będzie zdziwiony, gdy podczas lektury Geoekonomii spostrzeże, jak ograniczone są tezy książki napisanej przez Haliżaka i jego uczniów. Jak bardzo ograniczone do tez dopuszczonych do oficjalnego obiegu przez amerykańską oligarchię. A przecież problem wpływu amerykańskiej oligarchii na stosunki międzynarodowe też należałoby zbadać.
Czy czasem Haliżak i jego zespół nie tylko uprawiają pseudonaukę, ale także są nieświadomym środkiem polityki amerykańskiej oligarchii, gdy odwracają uwagę od tego, co ważne dla zrozumienia współczesnych stosunków międzynarodowych? Środkiem darmowym, ponieważ sfinansowany przez polskiego podatnika? Zdajemy sobie już dzisiaj sprawę z tego, że bezmyślnie dopłaciliśmy do fanaberii amerykańskiego imperializmu w Iraku i Afganistanie, nikt jednak nie zauważa, że zamiast finansować krajową naukę, płacimy za propagowanie nonsensów fabrykowanych celem uniemożliwienia ludziom na świecie zrozumienia własnych interesów. Płacimy za przekształcanie najważniejszego instytutu zajmującego się badaniami nad zjawiskami nazywanymi „międzynarodowymi” w coś, co z nauką nie ma niczego wspólnego.
3. Czym ma być geoekonomia?
Zgłoszonym powyżej zastrzeżeniom towarzyszy wniosek, że wykład geoekonomii jest daleko niespójny, a sam kierownik zespołu nie ma jasnego wyobrażenia czym miałaby być geoekonomia. Na pierwszy rzut oka ma być nauką, podczas lektury tomu okazuje się, że jednak chodzi o coś zupełnie innego.
Przyjrzyjmy się kilku tezom Haliżaka. Geoekonomia posiada wszelkie cechy strategii, gdyż warunkiem jej powodzenia i efektywności jest identyfikacja, ewaluacja i wartościowanie celów istotnych przestrzeni poza własnymi granicami oraz dostosowywanie możliwości działania”[21]. „W geoekonomii chodzi o konstruowanie przestrzeni geoekonomicznej przez państwo w celu zapewnienia mu lepszych warunków rozwoju”[22]. „Konkurowanie to strukturalna cecha każdej strategii geoekonomicznej, ale jego istota przejawia się tym, że nie opiera się na logice gry o sumie zero, gdyż łączy się jednocześnie ze współpracą”[23]. „[…] geoekonomia to specyficzna logika konfliktu realizowana metodami handlowymi lub – wedle konwencji Clausewitza – logika wojny w kategoriach handlu”[24]. Geoekonomia jest funkcją relacji pomiędzy państwem a sferą biznesu. […] Dla państwa granice terytorium są podstawą autonomii i politycznej jedności. Dla rynku z kolei wyeliminowanie wszystkich barier o politycznym charakterze uniemożliwiających swobodne działanie jest imperatywem”[25].
W Zakończeniu Haliżaka, bezkrytycznie nastawionego do swego dzieła, już kompletnie poniosła fantazja. Czytamy tu o niezliczonych przymiotach geoekonomii, do których należą między innymi status paradygmatu, nowej wizji, interpretacji, teorii, zgodność z duchem prawdy materialnej i pragmatycznej, posiadanie obszaru badawczego, oferowanie twierdzeń weryfikowanych przez pragmatyczne skutki i wreszcie zgodność ze standardami pozytywizmu naukowego[26]. Radzę każdemu internacjologowi, a także politologom, dokładnie przeczytać ten fragment, ponieważ jest on najlepszym dowodem poziomu wiedzy teoretycznej i metodologicznej warszawskiego profesora, który nie zna granic w rozwijaniu nonsensownych myśli. W tej umiejętności nie jest gorszy od profesorów, którzy obrócili politologię w potoczną wiedzę o społeczeństwie.
Chyba niebezpodstawnie Haliżak napisał o książce jako manifeście. Wprawdzie wskazywał, że geoekonomia ma ambicje naukowe i teoretyczne, formułując zdanie „Geoekonomia jest paradygmatem, gdyż oferuje nową wizję i sposób interpretacji współczesnych stosunków międzynarodowych”[27], i podkreślając, że „Geoekonomia wnosi swój oryginalny wkład w rozwój dyskursu w nauce o stosunkach międzynarodowych”[28]. Jednocześnie dowodził, że jest ona też wiedzą o znaczeniu praktycznym, a nawet jest polityką. „Wymiar praktyczny geoekonomicznego działania to polityka geoekonomii, którą można uznać za najbardziej zaawansowaną i złożoną formę politycznego działania w stosunkach międzynarodowych ze względu na odwoływanie się do wiedzy z różnych dyscyplin, empiryzm i wiarę w postęp”[29]. Ile elementarnych błędów w jednym zdaniu!
Czyli geoekonomia ma być, wedle Haliżaka, nauką, która jest podstawą polityki prowadzonej przez państwa w stosunkach międzynarodowych, opartej na wiedzy zgromadzonej przez dyscypliny naukowe, empirycznej i zbudowanej na wierze w postęp. Taka teza z czymś się kojarzy. Pytanie tylko czy z oświeceniowym optymizmem czy z leninowską wykładnią marksizmu, łączącą naukę, doświadczenie polityczne i przekonanie, że polityka może prowadzić do postępu. Obawiam się, że poglądy Haliżaka są wykładem ukrytego marksizmu i takie stanowisko nie jest możliwe do utrzymania. Bynajmniej nie ze względu na fakt dramatycznego spadku popularności marksizmu. Chodzi tutaj o coś zupełnie innego.
Jeśli coś jest nauką, nie może być polityką. Jeśli coś jest polityką nie może być nauką. Dokładnie tak samo, jak wiedza potoczna nie może być wiedzą naukową, a wiara religijna nie jest nauką. Kto wierzy w naukową politykę sam wystawia sobie świadectwo ignorancji w sprawach elementarnych.
Wszystko to jednak nie jest jeszcze najgorsze. Otóż poszukiwania w tekstach Haliżaka odpowiedzi na pytanie czym jest geoekonomia faktycznie trudno doprowadzić do końca. Ciągle napotykamy nowe tezy i w pewnym momencie okazuje się, że geoekonomia jest ściśle powiązana z rozwojem turbokapitalizmu, z interesami biznesu, grup interesów i biurokracji odpowiedzialnej za gospodarkę państwa. Haliżak akceptuje tezy Edwarda Luttwaka i głosi, że ”Geoekonomia jest zatem swoistą legitymizacją wpływów tych grup interesów”[30]. Jeśli tak, to kim jest Haliżak? Profesorem, uczonym, czy środkiem politycznym amerykańskiego turbokapitalizmu, za pieniądze polskiego podatnika propagującym obce, szkodliwe dla Polski pomysły? Czy przytoczonym zdaniem sam Haliżak nie przekreślił dzieła własnego i całego zespołu? Czy środki z grantu nie powinny być zwrócone, ponieważ zostały przeznaczone na symulowanie pracy naukowej i upowszechnianie amerykańskiej turbodoktryny? Przecież zużytkowano je niezgodnie z przeznaczeniem.
Lepiej nie szukać w tekstach Haliżaka spójności i logiki. Tam ich w ogóle nie ma. Redaktor książki noszącej tytuł Geoekonomia nie wie nawet czym ma być geoekonomia, przypisuje jej rozmaite funkcje, co czytelnika musi prowadzić do kompletnej dezorientacji.
Warto natomiast bliżej przyjrzeć się jak w zespole kierowanym przez Haliżaka mogło dojść do pomieszania podstawowych rozróżnień.
4. Geoekonomia od strony metodologicznej i erudycyjnej
Teoria, metoda i selekcja wiedzy nie są atutami nie tylko internacjologii i politologii, ale także nauk społecznych. Gdy jednak badamy Geoekonomię od tej strony wnioski muszą być wyjątkowo pesymistyczne. Przykładów ignorancji metodologicznej i dramatycznych braków wiedzy z zakresu przedmiotu badań jest tak wiele, że muszę ograniczyć się do kilku najważniejszych kwestii[31].
a) zastępowanie badań nad rzeczywistością referowaniem opinii innych autorów.
Łatwo zauważyć, że Haliżak, przedstawiając podstawowe tezy geoekonomii, nie analizuje realnych zjawisk i procesów społecznych, ale ogranicza się do przywoływania tez zagranicznych autorów. Wyłącznie zresztą tych, których poglądy potwierdzają jego tezy. Przypomina to do złudzenia sposób prezentacji wiedzy charakterystyczny dla czołowych „teoretyków” stosunków międzynarodowych.
b) interdyscyplinarność jako przykrywka ignorancji.
Haliżak twierdzi, że geoekonomia ma „[…] interdyscyplinarny charakter, gdyż zawiera w sobie treści takich dyscyplin, jak geografia, ekonomia i nauka o stosunkach międzynarodowych”[32]. Taki sposób rozumienia interdyscyplinarności Jerzy Szacki przypisał ludziom, „[…] którzy niczego się porządnie nie nauczyli, ale chcieliby szybko znaleźć w pierwszym szeregu”[33]. Natomiast Jan Woleński nazwał go po prostu mitem, złudzeniem, które powraca, ale nie ma żadnej przyszłości[34]. Może warto zapytać dlaczego?
Tu ograniczę się do stwierdzenia, że (1) dotychczas nie została określona metoda badań interdyscyplinarnych i nie jest ona przedmiotem poważnej dyskusji; (2) obecnie bardzo łatwo szermuje się hasłem „interdyscyplinarności”, ale czynią to tylko ignoranci, którzy nie mają pojęcia o powodach prowadzenia badań w zakresie dyscyplin nauki; (3) wprawdzie możliwe jest prowadzenie badań interdyscyplinarnych, ale warunkiem tego jest istnienie dyscyplin naukowych; (4) ważny przedmiot poznania zawsze jest naukowo badany w ramach dyscypliny, a sposób i poziom eksplikacji wiedzy o jej przedmiocie dowodzi dojrzałości lub jest wyrazem kryzysu czy upadku owej dyscypliny; (5) każda dyscyplina nauki (prawdopodobnie poza matematyką i logiką, ale to nie jest pewne) zawiera w sobie treści innych dyscyplin nauki i odwołuje się do wyników ich badań, które są na jej gruncie traktowane jako nauki pomocnicze. Szerzej przedstawiłem te kwestie w Podstawowym dylemacie politologii[35] i analizuję w drugiej części tego tekstu w odniesieniu do problemu przedmiotu poznania internacjologii.
Niestety we współczesnej nauce „interdyscyplinarność” to popularne zawołanie ignorantów. Internacjolodzy pozwalają na dezawuowanie tak ważnego przedmiotu poznania, jakim są zjawiska nazywane „międzynarodowymi”, gdy odwołują się do rzekomego interdyscyplinarnego statusu serwowanej przez siebie wiedzy. Geoekonomia jest jednoznacznym dowodem upadku środowiska badaczy stosunków międzynarodowych.
e) urzeczenie terminami, które zdają się być nośne.
Niestety popularne w literaturze politologicznej i internacjologicznej posługiwanie się terminami łatwo wpadającymi w ucho i wykazującymi zdolność samorzutnego zapisywania się w pamięci, nie prowadzi do zadowalających wyników. Szczególnie powinni o tym pamiętać internacjolodzy z ich skłonnością do myślenia „wielobiegunowego” i wnioskowania w kategoriach „równowagi sił” oraz „turbulencji”. „Geoekonomia” stanowi znamienny przykład pustego sformułowania. Wyraźnie widać, że nie znajduje ono odniesienia do rzeczywistości i jest sztucznie promowane.
f) prymusi powielają podręczniki i streszczają niektóre monografie.
Teksty członków zespołu Haliżaka są poprawnie napisane, jednak podczas ich lektury uderza, że młodzi autorzy nie formułują własnych myśli, tylko piszą o tym, co dawno wiadomo. Z pewnością byli oni bardzo dobrymi studentami w dzisiejszym znaczeniu terminu. Opanowali na pamięć podręczniki i fragmenty kilku monografii, ale nie wykształcili zdolności do samodzielnego prowadzenia badań na drodze formułowania własnych hipotez. Jedyne co umieją, to powielać znane dane i przypominać tezy z podręczników. Brak im za grosz skłonności do buntu. Tymczasem niezgoda jest podstawą poznania naukowego. Posłuszeństwo zabija krytycyzm i wnikliwość. Dlatego twierdzę, że w geopolityce nieomal nie ma efektów badań naukowych także z racji cech osobistych autorów. Okazali się oni przede wszystkim niezdolni do podjęcia kluczowych problemów relacji zachodzących pomiędzy zjawiskami politycznymi i gospodarczymi.
Profesor Haliżak to postać wyjątkowo inspirująca do wywołania buntu. Warto może zbadać dlaczego ten bunt się nie narodził, a asystenci posłusznie działają na rozkaz przełożonego, dokonując aktu naukowej autodestrukcji.
Gdy mamy do czynienia z sojuszem kopiujących profesorów i młodzieży przygotowanej tylko do tego, by dobrze wypaść, aby wyłącznie zdobywać punkty i grać rolę prymusów, na uniwersytecie nie ma miejsca na naukę.
g) znajomość literatury przedmiotu
Znajomość literatury przedmiotu wśród autorów Geoekonomii, chociaż nie brak w zespole osób z syndromem prymusa, jest mizerna. Zwłaszcza zaś mizerna jest u redaktora tomu, który wykazuje się wiedzą z zakresu niewielkiej liczby prac.
Z prymusami jest najczęściej tak, że sami nie dobierają sobie lektur, lecz godzą się na rolę niewolnika w zespole. Czytają tylko to, co każe im szef, co zwykło się cytować, pilnie uczą się tego i piszą prace na zadany temat w wyznaczonym czasie i wedle obowiązującego wzorca. Najlepiej czują się, gdy prowadzi ich profesor o usposobieniu autorytarnym, guru, który nie dopuszcza hipotez alternatywnych wobec swoich. Wtedy prymusi czują się bezpieczni i spełnieni.
Ignorancja Haliżaka jest praktycznie bezgraniczna. Dotyczy wszystkich możliwych problemów, ale szczególnie razi, gdy pisze on o problematyce przestrzeni w stosunkach międzynarodowych. Tak liczna grupa autorów zmagała się z tym problemem, iż nie sposób z nonszalancją pisać o „geoprzestrzeni”, jak czyni to warszawski profesor. Nie da się bowiem pominąć dorobku geopolityki na tym polu, nawet jeśli nie uważa się jej za naukę. Należałoby też sięgnąć do ustaleń geografów[36], historyków[37] i politologów[38]. Na krytyczną uwagę zasługuje sposób rozumowania geopolityków[39]. Nie chodzi mi przy tym o brak konkretnych tytułów w przypisach, ale o nieobecność w Geoekonomii zawartych w nich tez, które podważają założenia manifestu geoekonomicznego. Gdyby Haliżak i członkowie jego zespołu prymusów więcej czytali i lektury traktowali krytycznie, Geoekonomia nie ujrzałaby światła dziennego.
Warto też wskazać, że podstawowa literatura dotycząca ewolucji zależności pomiędzy zjawiskami politycznymi i ekonomicznymi jest nieobecna w Geoekonomii. Sam redaktor tomu powołuje się tylko na publikacje przywoływane przez amerykańskich „geoekonomistów” i to jest najlepszy dowód, że jedyną metodą Haliżaka i jego zespołu jest kopiowanie. To tania i łatwa do zastosowania metoda, akurat mieszcząca się w kosztorysach wniosków grantowych. Jednak narzuca się pytanie o to, czy czasem Instytut Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego pod kierunkiem Haliżaka nie przestał tym samym być placówką naukową? Jak to zresztą możliwe, że jeden człowiek kieruje placówką naukową uniwersytetu przez blisko 30 lat? Czy to jest możliwe w instytucji, której żywotność zależy od pluralizmu i wymiany kadr? Zwłaszcza zaś jest związana z kadencyjnością kadr kierowniczych.
h) wiedza o nauce
Można znaleźć niezliczoną ilość przykładów dowodzących, że redaktor tomu prezentuje specyficzne rozumienie nauki, daleko odbiegające od uznanego na gruncie współczesnej teorii nauki. Może trudno wymagać od Haliżaka poprawnego rozumienia indukcji i dedukcji[40], ponieważ jest to zwykle problem obcy profesorom politologii uznającym własną dyscyplinę nauki za interdyscyplinarną i indukcyjną[41], ale nie sposób pogodzić się z nazywaniem typowych instytucji politycznych naukowymi. Otóż warszawski profesor uważa think-tanki za placówki naukowe[42]. Przecież nie ulega wątpliwości, że są to jednostki o statusie środka politycznego, które zajmują się zbieraniem danych (na dodatek niekoniecznie pochodzących ze źródeł naukowych), a ich faktycznym celem jest doradztwo przywódcom politycznym i promocja ich samych, ich ugrupowań i idei. Takie zadania nie należą do czynności naukowych. Jeśli think-tanki nazywa się placówkami naukowymi to jest to określenie potoczne, używane w mediach[43] aby podnieść rangę placówek politycznych, często utrzymywanych za pieniądze publiczne lub pochodzących z kieszeni miliarderów, którzy w ten sposób budują swoje wpływy lub chcą poprawić własne ego. To wszystko nie ma żadnego związku z nauką.
Niestety Haliżak nie odróżnia wiedzy potocznej, doktrynalnej i naukowej, chociaż powinien. Tylko dlatego może uważać geoekonomię za naukę i głosić, że jest ona paradygmatem zdolnym określać dalszy rozwój internacjologii, równocześnie twierdząc, iż legitymizuje władzę elit turbokapitalizmu.
Znajomość metody naukowej jest u Haliżaka taka, że zdaje się z zapałem realizować dezyderat Barbary Krauz-Mozer, że nie ważne co się bada. Zapomniał jednak, iż krakowska profesor wskazała jednak także na znaczenie tego jak się bada[44]. Haliżak nie badał czegokolwiek, tylko napisał manifest. Teraz pozostaje mu już chyba tylko powołać w ramach Instytutu Stosunków Międzynarodowych geoekonomiczny think-tank, aby publicznie skompromitować własny instytut, wydział i uniwersytet?
5. Czy internacjologia przestaje istnieć?
Internacjologia w wydaniu Haliżaka nie ma nic wspólnego z nauką. I to nie tylko dlatego, że profesor nie zapoznał się ze współczesnym rozumieniem nauki, teorii, paradygmatu, że powołuje się na Władysława Tatarkiewicza[45] tam, gdzie wypadałoby się powołać na Imre Lakatosa[46], a przynajmniej na Adama Groblera[47]. Widać, że w pewnych sprawach Haliżak nadal operuje wiedzą ze studiów i nie ma ochoty jej uaktualnić. Z podręcznika Tatarkiewicza uczył się filozofii i wydaje mu się, że to wystarczy, aby na początku XXI w. napisać dzieło mające być wykładem paradygmatu. Nie zdaje sobie sprawy, że od czasów jego młodości wiele się zmieniło, że takie odniesienia do literatury, że sposób prezentacji problematyki indukcji, dedukcji i falsyfikacji[48] są daleko niewystarczające, gdy chce się przedstawić podstawy własnej metody naukowej.
Geoekonomia jest pracą pseudonaukową przede wszystkim dlatego, że jej część poświęcona prezentacji założeń tytułowego terminu (zwykle nazywa się to prezentacją teorii) jest rzeczywiście manifestem, dokładnie tak, jak ogłosił to redaktor tomu. Jest to więc prezentacja pewnej doktryny, na dodatek napisanej tylko na podstawie wybranych tekstów amerykańskich, które redaktorowi tomu przypadły do gustu. I tak powinna być odbierana, wyłącznie jako proklamacja skopiowana z zagranicznych publikacji.
Tylko w efekcie własnej popisowej ignorancji warszawski profesor może widzieć w geoekonomii równocześnie wzorzec naukowy, który miałby być podstawą internacjologii. Takie traktowanie nauki rodzi wiele destrukcyjnych tendencji, przede wszystkim zaś umacnia skłonność do sprowadzania polskiej internacjologii do poziomu kopii amerykańskiej pseudonauki i utrwala procesy destrukcji uniwersytetu.
Zejdźmy na poziom banału i wskażmy podstawowe kryterium pozwalające uznać teorię za paradygmat, czyli zespół twierdzeń określających sposób postrzegania i myślenia badaczy danego wycinka rzeczywistości, pozwalających przynajmniej rozróżniać pomiędzy tym, co jest ważne i mniej ważne oraz oddzielać to wszystko od tego, co nie ma znaczenia. Otóż taka teoria musiałby lepiej od innych wyjaśniać rzeczywistość, chociaż nie można od niej wymagać aby tłumaczyła wszystkie zjawiska. Nie można też oczekiwać, aby była niesprzeczna. Przede wszystkim jednak taka teoria musi dostarczać bardziej restryktywnego określenia przedmiotu poznania (względem teorii konkurencyjnych), do którego wyjaśniania aspiruje[49].
Tego Geoekonomia nie oferuje. Zjawisko określone mianem „przestrzeni geoekonomicznej” nie może być traktowane jako przedmiot poznania dyscypliny nauki z prostego powodu: ono nie istnieje. Zostało źle określone, bez przeprowadzenia badań, wyłącznie na podstawie kopiowania amerykańskiej pseudonauki. Warszawski profesor sytuuje internacjologię na poziomie marketingu politycznego i feminizmu. Czy szanujący się badacze zjawisk międzynarodowych mogą się na to zgodzić?
Haliżak nie próbuje w ogóle określić warunków, które internacjologia musiałaby spełnić, aby stać się nauką. Z pewnością w nią się nie przeobrazi, gdy nadal powtarzana będzie teza, że jest typem wiedzy „interdyscyplinarnej”. Nie stanie się też nauką bez zrozumienia czym jest dyscyplina nauki i jak kształtujący się zespół wiedzy może stać się dyscypliną nauki.
Warto jednak zapytać dlaczego w ogóle mamy do czynienia z odwołaniem się do tak mętnego terminu, jak geoekonomia. Łatwo to wyjaśnić. Internacjologia jest zdominowana przez metafory. Często używane terminy nie są zresztą nawet przenośniami tylko okazują się naiwnymi, nieuprawnionymi analogiami, bezmyślnie przejętymi z mediów. Pewne z tych pojęć (naród, stosunki międzynarodowe, internacjonalizacja, biegunowość, turbulencje, równowaga sił, system westfalski, społeczność międzynarodowa, porządek międzynarodowy) tak się utrwaliły, że zanikła zdolność krytycznej refleksji nad językiem nauki o stosunkach międzynarodowych.
Doktryna geoekonomii jest efektem „metaforyzacji” internacjologii, a jej skopiowanie przez zespół Haliżaka pokazuje tylko jak silna jest skłonność do zaniechania budowania hipotez naukowych i powtarzania znanych tez przy pomocy skrajnie nieprecyzyjnych pojęć, czasem odnoszonych nawet do nieistniejących zjawisk.
W internacjologii to, co znane traktowane jest jako bezpieczne. Nawet jeśli jakieś popularne terminy czy słowa budzą wątpliwości, powtarza się je dla świętego spokoju.
Mętność rozważań i skłonność do posługiwania się metaforami jest wielkim problemem badaczy zjawisk międzynarodowych. Mało kto go rozumie. Wskazał na niego kilka lat temu Roman Kuźniar[50], a ostatnio Stanisław Bieleń, gdy trafnie napisał: „Mamy więc do czynienia z dużą dowolnością w stosowaniu pojęć, tworzeniu rozmaitych konstrukcji myślowych (wizji, projekcji, modeli, mitów), którym z łatwością przypisuje się walory teoretyczne”[51].
Jednak obaj badacze także poddają się trendom dominującym w ich środowisku (tak owe trendy są silne) i są skłonni do pogodzenia się z rozmyciem pojęciowym, z metaforyką internacjologii, nawet jeśli jawi się im ona jako kłopotliwe źródło dezorientacji. „Już sam fakt, iż funkcjonują one [czyli metafory internacjologii – R.S.] długo w intersubiektywnym świecie i pomagają mimo niejasności opisywać skomplikowany system stosunków międzynarodowych, ich uczestników i ról, zasługują na ostrożną akceptację”[52].
Czy wystarczy ostrożność, czy może konieczne jest rzucenie wyzwania podstawom dzisiejszej internacjologii? Jej stan, którego jednym z objawów jest Geoekonomia, dowodzi, że bez wnikliwej krytyki dokonań pseudouczonych, szczególnie zaś bez krytycznej analizy skłonności do kopiowania i poddania się władzy metafor, internacjologia nie tylko nie przekształci się w dyscyplinę nauki, ale nawet nie przetrwa. Gdy coraz bardziej będzie widoczne, że zjawiska nazywane „międzynarodowymi” są ważne, zyskują na znaczeniu, ale ich badacze nie potrafią tego wszystkiego uchwycić teoretycznie.
Czy zgoda na posługiwanie się metaforami (często będącymi naiwnymi, a nawet prostackimi analogiami, jak słynna „-biegunowość”) nie jest czasem zgodą na utrwalenie w nauce o stosunkach międzynarodowych tendencji, które pozwalają na powielanie schematów myślenia w kategoriach pseudomodeli równowagi sił, długich cykli, turbulencji, a teraz także manifestu geoekonomicznego? Jest to myślenie, które przeszkadza wyjaśnianiu zjawisk międzynarodowych. Jeśli internacjologia ma stać się dyscypliną nauki musi dokonać postępów w zakresie zarówno określenia przedmiotu badań, jak i selekcji terminologii służącej do jego analizy. Nie ma innej drogi. Trzeba próbować wyjaśniać znaczenie pojęć, uświadamiać ich status poznawczy i redukować rolę metafor. Problem ten spróbuję zbadać w drugiej części tej rozprawy.
Sam zresztą nie uważam, aby metafory dało się od razu usunąć z internacjologii, chociażby dlatego, że brak alternatywy dla samej nazwy dyscypliny. Jednak konieczne jest ograniczenie, i to drastyczne, stosowania metafor, a przede wszystkim trzeba wskazać jak bardzo obciążają one internacjologię i proces ich eliminowania czynią nieuchronnym. Gdy już stosujemy metaforę, powinniśmy być tego świadomi.
Język nauki nie jest językiem metafor. Dzisiaj to język matematyki, fizyki, astronomii i genetyki, konkretny, precyzyjny i coraz bardziej pieczołowicie formułowany szczególnie tam, gdzie wyników analizy nie da się wyrazić matematycznie. Jeśli reprezentanci jakiejś dyscypliny nauki posługują się już nie przenośniami, ale bardzo naiwnymi analogiami, dają tym samym świadectwo własnej niedojrzałości. Oni reprezentują tendencję odwrotną od aktualnie obowiązującej w nauce. Może warto zapoznać się z debatą na temat tego, czym jest organizm, a szczególnie czym jest gen[53]. Pozwoliłoby to zrozumieć, że w biologii też wiele terminów jest niejasnych, a postęp w badaniach osiąga się precyzując stare słownictwo i odwołując do nowych pojęć.
W nauce światowej nie ma pojęć i teorii powszechnie akceptowanych. Ale pomimo tego nauka się rozwija i dzięki temu lepiej rozumiemy samych siebie i otaczającą nas rzeczywistość. Selekcja pojęć i teorii ma miejsce w chociażby w biologii. Dlaczego nie mogłaby zostać przeprowadzona w politologii?
Czy „przestrzeń geoekonomiczna” może być przedmiotem poznania nauki o stosunkach międzynarodowych? Na to pytanie odpowiedź musi być negatywna nie tylko dlatego, że taka przestrzeń nie istnieje. Wyodrębnianie „geoekonomicznego” obiektu eksploracji nie służy czemukolwiek już tylko dlatego, że internacjologia jest nauką społeczną, a więc jej przedmiotem poznania muszą być konkretne stosunki ludzi i wyłaniające się na ich gruncie instytucje oraz struktury organizacyjne. Łatwo przecież dostrzec, że to, co nazywamy metaforycznie „rzeczywistością międzynarodową” istnieje w konkretnych formach, ponieważ ludzie w przestrzeni i czasie łączą i dzielą się w specyficzny sposób. Łączą się tak, że wyłaniają się ich zgrupowania, które próbują wprowadzać porządek w dostępnym im świecie. Oni działają w przestrzeni, ale określenie, opisanie tej przestrzeni ma tylko charakter pomocniczy.
Przestrzeń nie może być przedmiotem poznania internacjologii. Tym bardziej nie może być nim „przestrzeń geoekonomiczna”. Mamy tu do czynienia nie tylko z metaforą, ale także z wyjątkowo naiwną analogią, której punktem odniesienia jest trywialne rozumienie geopolityki. Geopolityka nie bada przestrzeni tylko analizuje rozwój potęg i ich stosunki w przestrzeni. Potęg tworzonych przez ludzi. To wielka różnica, której zespół Haliżaka, w szczególności zaś jego szef, nie rozumie.
Dlatego geoekonomia jest kolejnym gwoździem do trumny nauki o stosunkach międzynarodowych. Takim samym jak są pseudoteorie stosunków międzynarodowych z ich przypadkową i nonsensowną terminologią. Haliżak idzie tą samą drogą i nie jest to przypadek, ale jest to skutek dominującego wśród politologów nonsensownego przekonania, że poznanie dyscyplinowe jest przestarzałe, a przyszłość mają badania interdyscyplinarne.
Jeśli akademicy zajmujący się stosunkami międzynarodowymi chcą uniknąć ostatecznej marginalizacji i kompromitacji, powinni podjąć problem statusu poznawczego tworzonej i nauczanej w ich placówkach wiedzy. Powinni rozstrzygnąć czym ona jest: produktem ignorancji sprzedawanym pod szyldem „dyscypliny interdyscyplinarnej” czy efektem dociekań nad ważnym przedmiotem poznania uznanej dyscypliny nauki? Ich przyszłość zależy od odpowiedzi na to pytanie. Jeśli nie udzielą odpowiedzi zgodnej z wymaganiami czasu staną się profesorami geoignorancji.
***
Druga część artykułu Pana prof. dra hab. Ryszarda Skarzyńskiego ukaże się w czwartek, 2 maja. Czytelników zachęcamy do przysyłania polemik na adres: portal@geopolityka.net.
***
[1] A. Dybczyński, Środowisko międzynarodowe a zachowania państw, Wrocław 2006, s. 9.
[2] R. Skarzyński, Anarchia i policentryzm. Elementy teorii stosunków międzynarodowych, Białystok 2006; tenże, Od statusu uczonego do funkcji ideokopiarki. Jak uniwersyteccy profesorowie dają się przekształcać w środek polityczny i rujnują własną dyscyplinę powielając zachodnie wizje rzeczywistości międzynarodowej, w: W. Mich, J. Nowak (red.), Wokół teorii stosunków międzynarodowych, Lublin 2012, s. 19-82.
[3] Jak czyni to G. Ulicka w kongresowym (!!!) tekście Politologia a interdyscyplinarność nauk społecznych, w: K. Wojtaszczyk, A. Mirska (red.), Demokratyczna Polska w globalizującym się świecie, Warszawa 2009, s. 198-199.
[4] E. Haliżak (red.), Geoekonomia, Warszawa 2012.
[5] Czy aby podobnego pytania, chociaż w zawoalowanej formie, po lekturze Geoekonomii faktycznie nie postawił R. Kuźniar (Geoekonomia, czyli chybiona próba paradygmatu, „Sprawy Międzynarodowe” 2012, nr 3, s. 98-110)?
[6] E. Haliżak, Wstęp, w: tenże, Geoekonomia, op. cit., s. 13.
[7] Ibidem, s. 10.
[8] Ibidem, s. 11.
[9] E. Haliżak, Geneza geoekonomii, ibidem. 29.
[10] E. Haliżak, O istocie geoekonomicznego działania, ibidem, s. 45.
[11] Ibidem, 46.
[12] Szczególnie w: E. Haliżak, Zakończenie, ibidem, s.729-733.
[13] A. Dybczyński, Środowisko międzynarodowe, op. cit., szczególnie s. 215-222.
[14] E. Haliżak, Wstęp, op. cit., s. 10.
[15] E. Haliżak, O istocie, op. cit, s. 43
[16] E. Haliżak, Geneza geoekonomii,op. cit.s. 29
[17] A. Bógdał-Brzezińska, Międzynarodowe struktury wiedzy i innowacji – mechanizmy zmiany, aktualne trendy i uczestnicy, ibidem, s. 163-184.
[18] K. Jędrzejowska, Międzynarodowe struktury finansów, ibidem s. 123-156.
[19] Ibidem, s. 160.
[20] G. Smith, Why I left Goldman Sachs. A Wall Street Story (2012); pierwotny tekst w postaci artykułu w „The New York Times: http://www.nytimes.com/2012/03/14/opinion/why-i-am-leaving-goldman-sachs.html?_r=2& (12.12.2012).
[21] E. Haliżak, O istocie, op. cit, s. 44.
[22] Ibidem.
[23] Ibidem, s. 45.
[24] Ibidem, s. 46.
[25] Ibidem, s. 47.
[26] E. Haliżak, Zakończenie, op. cit., s. 729-730.
[27] Ibidem s.729.
[28] Ibidem, s. 732.
[29] Ibidem, s. 733.
[30] E. Haliżak, Geneza geoekonomii, op. cit., s. 22.
[31] Wiele elementarnych błędów wskazał już R. Kuźniar (Geoekonomia, op. cit., s. 98-110).
[32] E. Haliżak, Wstęp, op. cit., s. 11, por. E. Haliżak, Pojęcie i istota przestrzeni geoekonomicznej, w: ibidem, s.31
[33] J. Szacki, [głos w dyskusji], w: A. Flis (red.), Wyzwania wobec nauk społecznych u progu XXI wieku, Kraków 1999, s. 122.
[34] J. Woleński, [głos w dyskusji], ibidem, s. 148.
[35] R. Skarzyński, Podstawowy dylemat politologii: dyscyplina nauki czy potoczna wiedza o społeczeństwie. O tradycji uniwersytetu i demarkacji wiedzy, Białystok 2012, szczególnie s. 147-159.
[36] E. Soja: The Political Organization of Space. Washington 1971; R. Sack, Human Territoriality. Its Theory and History, Cambridge 1986.
[37] O. Brunner, Land und Herrschaft. Grundfragen der territorialen Verfassungsgeschichte Österreich im Mittelalter, Darmstadt 1984; F.Braudel, Morze Śródziemne i świat śródziemnomorski w epoce Filipa II. T. I-II, Warszawa 2004; P. Kennedy, Mocarstwa świata. Narodziny – rozkwit – upadek. Przemiany gospodarcze i konflikty zbrojne w loatach 1500-2000, Warszawa1994.
[38] M. Anderson, Frontiers. Territory and State Formation in the Modern World, Cambridge 1996.
[39] J. Agnew, S. Corbridge, Mastering Space. Hegemony, Territory and International Political Economy (London 1995).
[40] E. Haliżak, Wstęp, op. cit., s. 12.
[41] Jak za aprobatą środowiska profesorów politologii glosi B. Krauz-Mozer (Metodologiczne problemy wyjaśniania w nauce o polityce, Kraków 1992, s. 5, 10 i 12).
[42] E. Haliżak, Geneza, op. cit., s. 28.
[43] Think-tanki są tak samo instytucjami naukowymi, jak Amber Gold była firmą „inwestującą w złoto i inne kruszce”. Ten slogan naszych mediów pokazuje ich poziom. W nauce nie wolno operować sloganami.
[44] R. Skarzyński, Podstawowy dylemat, op. cit., s. 68-75.
[45] E. Haliżak, Wstęp, op. cit., s. 12.
[46] I. Lakatos, Falsyfikacja a metoda naukowych programów badawczych, w: tenże, Pisma z filozofii nauk empirycznych, Warszawa 1995.
[47] A. Grobler, Metodologia nauk, Kraków 2006.
[48] E. Haliżak, Wstęp, op. cit., s. 12.
[49] T. Kuhn, Struktura rewolucji naukowych, Warszawa 1968, s. 34-35.
[50] R. Kuźniar, Wstęp, w: Porządek międzynarodowy u progu XXI wieku. Wizje – koncepcje – paradygmaty, Warszawa 2006, s. 12-15.
[51] St. Bieleń, Refleksje o ładzie poznawczym i ładzie faktycznym w stosunkach międzynarodowych, w: W. Mich, J. Nowak (red.), Wokół teorii, op. cit., s. 216.
[52] Ibidem.
[53] M. Gerstein i inni, What is a gene, post-ENCODE? History and updated definition, “Genome Research” 2007, nr 6, s. 669-681.