Azja zamiast Europy – nowy cel amerykańskiej polityki zagranicznej
 
Daniel S. Zbytek

Recenzja: Robert D. Kaplan, Monsun. Ocean Indyjski i przyszłość amerykańskiej dominacji, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012.

Ponowny wybór Baracka Obamy 6 listopada 2012 na Prezydenta Stanów Zjednoczonych zamiast jego republikańskiego konkurenta Mitt Romney’a nie jest wyborem istotnym z polskiego, i jak sadzę także, europejskiego punktu widzenia. Oczywiście, w samych Stanach, ten wybór ma znaczenie historyczne – przełamana została hegemonia „białego człowieka”, zwyciężyli wyborcy dotychczas uważani za drugorzędnych: kobiety, czarni, Latynosi, „jajogłowi” z Kalifornii i Wschodniego Wybrzeża. Potwierdzona została w ten sposób konsekwencja polityczna przemian demograficznych i społecznych, powstanie nowego, zróżnicowanego społeczeństwa. Fakt, ze już prawie 20% amerykańskiego społeczeństwa deklaruje się, jako „areligijne” (to druga, po katolikach grupa, że tak powiem, wyznaniowa) świadczy, że przemiany mają charakter bardzo głęboki. Zachowana natomiast została istotna wartość amerykańskiej polityki – walka programów określających sprawne zarządzanie państwem.

W odróżnieniu od Europy, gdzie ciągle dominuje podział ideologiczny na lewicę, preferującą biurokratyczny, państwowy sposób zarządzania gospodarką i relacjami społecznymi, a prawicą, zwolenniczką nieskrępowanych czymkolwiek warunków działania dla kapitału, obie strony doktrynerskie w swych poglądach, Amerykanie oceniają przede wszystkim sprawność proponowanego systemu rządzenia państwem, jego efektywnością – stąd obie konkurujące partie, z europejskiego punktu widzenia, reprezentują mieszaninę idei lewicowych i prawicowych – republikanie, uważani za prawicę, dążą przede wszystkim do zdecydowanego ograniczenia roli administracji rządowej, niemal na modłę anarchistów i marksistów, równocześnie dążąc do ograniczenia praw kobiet, homoseksualistów i biedoty (do tego się sprowadza dążenie do ograniczenia, lub nawet likwidacji bezpłatnej służby zdrowia).  Demokraci z kolei za cel naczelny stawiają sobie rozwój lokalnego rynku zbytu i tym samym poszerzenie go o nowych konsumentów: Azjatów, Latynosów, czarnych.

Te amerykańskie spory nie mają istotnego, bezpośredniego związku z sytuacją europejską. Elity polityczne obu amerykańskich partii w polityce zagranicznej są przede wszystkim zainteresowane nowymi rynkami dla krajowego kapitału i przemysłu. Dotychczas największym rynkiem była Europa, dziś jest nim bez wątpienia Azja. Amerykanie nie mają  sentymentów do „Starego Kontynentu”. W większości jeszcze wywodzą się z Europy, ale to wnuki i prawnuki ludzi, którzy z tej Europy uciekli: potomkowie wschodnioeuropejskich chłopów, w macierzystych krajach traktowani gorzej niż bydło robocze, prześladowanych w licznych pogromach Żydów, głodującej biedoty Irlandii i południowych Włoch. Europejskie uwielbienie dla wątpliwych osiągnięć przodków, rasistowskie w gruncie rzeczy nacjonalizmy budzą pogardę i politowanie. Amerykańska idea wolności i przedsiębiorczości łączy ich wszystkich.

Gwałtowny ekonomiczny rozwój krajów azjatyckich: najpierw Japonii i Korei Południowej, potem Tajwanu, Azji Południowo-Wschodniej, a współcześnie Chin, Wietnamu i Indii, przewartościował postrzeganie świata. Europa ma tylko nieco ponad 450 milionów mieszkańców (Unia Europejska), wzajemnie skłóconych, o sprzecznych ambicjach i interesach. To ledwie jedna trzecia tego, co jednolite rynki Chin i Indii, każdy z osobna. Poza tym w Europie nie dzieje się nic, co by stanowiło zagrożenie dla
amerykańskich interesów – to nie zasobny w ropę Bliski Wschód czy bogata w rudy metali Afryka – teren aktywnych zabiegów nowych azjatyckich potęg, dążących do zagwarantowania sobie swobodnego dostępu do źródeł węglowodorów, metali – ale także i ziemi ornej – w krajach macierzystych rosnące potrzeby bogacącej się ludności zmuszają do szukania nowych zasobów gdziekolwiek, za każda cenę.

Nowe spojrzenie na świat kształtują w Stanach Zjednoczonych tzw. „think tanki” – instytucja de facto nieistniejąca w Polsce, w USA odgrywająca kluczowa rolę w procesie kształtowania polityki zagranicznej i nie tylko, ale przede wszystkim są to ludzie rozlicznych zawodów: dziennikarze, byli i obecni urzędnicy państwowi i wojskowi lub wręcz osoby spoza uznanego establishmentu, którzy mogą się pochwalić oryginalnością i niezależnością myślenia. Jednym z najbardziej znanych spośród nich jest Robert D. Kaplan: amerykański dziennikarz i politolog, o uznanej pozycji, jako doradca waszyngtońskiej administracji rządowej i współpracownik wielu firm lobbingowych i wspomnianych „think tanków”.

Jego najnowsza książka, przetłumaczona na język polski i wydana przez ambitnych wydawców ze wsi Czarna jest ważną pozycją na naszym rynku, zdominowanym przez europocentryczne, czy nawet polo-centryczne podejście do zagadnień polityki światowej. Różnice w postrzeganiu świata w USA i Europie coraz bardziej się różnicują. Majowe spotkanie przywódców państw – członków NATO w Chicago poświęcone nowej strategii sojuszu w XXI wieku było szokiem dla europejskich przywódców, przyzwyczajonych do przewodniej roli Stanów Zjednoczonych w rozwiązywaniu wszystkich problemów światowych, do których Europa najczęściej albo się wygodnie dystansowała, lub brała aktywny udział, ale w ograniczonym zakresie – jak to miało miejsce w Iraku i Afganistanie, a nawet w Libii, gdzie także USA gwarantowało, w pełnym zakresie, wsparcie logistyczne i wywiadowcze, mimo, że Unia Europejska musiała uczestniczyć w działaniach bojowych na większa skalę niż to pierwotnie zamierzała. Dotychczasowa pozycja w drugim rzędzie była wygodna, umożliwiała prowadzenie globalnych interesów bez ryzyka politycznego zaangażowania.

W Chicago prezydent Barack Obama powiedział wprost swoim europejskim partnerom, że czas już „dorosnąć” i przejąć w swoje ręce odpowiedzialność za stabilność polityczną i społeczną Europy i najbliższych geograficznie regionów, przede wszystkim Afryki Północnej i w dużym stopniu także Bliskiego Wschodu. Taka postawa to rezultat przeorientowania polityki USA na obecnie najważniejszy region świata, czyli Azję, największy i najludniejszy kontynent, miejsce gdzie kształtuje się przyszłość naszego globu.

Kaplan uzasadnia w swojej książce, dlaczego Azja jest tak ważna dla Stanów Zjednoczonych w XXI wieku. Jest to książka z tezą: „Azja jest najważniejsza”. Kaplan formalnie ogranicza się do Azji Południowej, ale tym określeniem obejmuje cały basen południa Oceanu Indyjskiego i otaczających go krajów: począwszy od wybrzeży zachodnich Afryki, południa Półwyspu Arabskiego, Iranu, Afganistanu, Pakistanu, Indii, Birmy, Azji Południowo-Wschodniej, ale także krajów, dla których transport poprzez wody Oceanu Indyjskiego ma żywotne znaczenie ekonomiczne, i tym samym polityczne: Chin, Japonii, Australii.

Azjatyckie priorytety USA oznaczają, że sprawy europejskie schodzą na dalszy plan. Także stosunki polityczne z innymi graczami na arenie międzynarodowej: Rosją, Ameryka Południową, krajami Bliskiego Wschodu, podporządkowane zostaną tej azjatyckiej wizji nowego globalnego porządku ekonomicznego i politycznego. 

O tych nowych priorytetach pisze Robert D. Kaplan. Uważa on, że w Azji centrum geopolityki XXI wieku będzie południowa część basenu Oceanu Indyjskiego. Ten region już dziś odgrywa istotna rolę. W jego środku leżą Indie, państwo 1,2 miliarda ludzi, graniczące z innymi potęgami demograficznymi: Pakistanem i Bangladeszem. Te trzy państwa są ze sobą skonfliktowane, szczególnie Pakistan i Indie, mimo, że przez tysiąclecia stanowiły jedność cywilizacyjną, a ich quasi-narodowa państwowość pochodzi dopiero z XX wieku. Do tej indyjskiej cywilizacji należał od tysiącleci także wschodni Afganistan, stanowiący pomst do Azji Środkowej i Rosji. Zachodnia część Afganistanu to dawna część imperium Iranu, a Afganistan, jako samodzielny podmiot polityczny powstał dopiero w połowie XVIII wieku, jako państwo buforowe między kolonialną ekspansją Rosji i Wielkiej Brytanii.

 Na obrzeżach regionu leżą Chiny, najludniejszy kraj świata, druga po Stanach Zjednoczonych gospodarka, uważane za supermocarstwo o globalnym zasięgu. Rosnąca rola Chin to główny powód reorientacji polityki amerykańskiej, ale także inne kraje regionu kształtują w coraz większym stopniu politykę światowa: Japonia, gigant ekonomiczny, który zwolna wychodzi, podobnie jak Europa, z amerykańskiego cienia, Iran – kraj o równie starej jak chińska i indyjska cywilizacji i o regionalnych ambicjach politycznych; dalej mamy zróżnicowane społecznie, politycznie i ekonomicznie kraje Azji Południowo-Wschodniej, kraje Bliskiego Wchodu, Australię i kraje wschodnich wybrzeży Afryki. Indie, Chiny, państwa Azji Południowo-Wschodniej weszły na drogę szybkiego rozwoju gospodarczego. Inne kraje leżące w omawianym regionie lub na jego pograniczu: Bliski Wschód, Iran i Afganistan to ciągle region wyjątkowo zapalny społecznie i kocioł nowych idei politycznych i religijnych o globalnym zasięgu.

Książka Kaplana o daleko uproszczony opis tego świata, bliższy opowieściom okazjonalnych podróżników po krajach egzotycznych. Przede wszystkim brakuje analizy zdarzeń ekonomicznych, demograficznych, kulturowych i społecznych, które kształtują nasz świat i mają wpływ na nasze życie. Niestety, większość ludzi nie chce więcej wiedzieć – stwierdził to już dość dawno temu Ray Bradbury w swej uważanej za profetyczną książce „Farenheit 413”, gdzie świat kultury masowej pozbawiony został ludzi samodzielnie myślących. Od ludzi, którzy mają ambicję i, co istotniejsze, możliwości kształtowania polityki największego mocarstwa, musimy wymagać więcej, bo to, co Stany Zjednoczone zrobią na arenie międzynarodowej, ma bezpośredni wpływ na życie ludzkości. Niemniej tego typu książka jest bardzo potrzebna – ułatwia zrozumienie tego rodzącego się nowego świata przeciętnemu odbiorcy, niezależnie czy jest politykiem, czy urzędnikiem lub pracownikiem jakieś korporacji.

Książka napisana jest z punktu widzenia tradycyjnego postrzegania świata przez Amerykanina, a ta wizja winna ulec zmianie w równym stopniu jak obecnie ulega redefinicji amerykańska globalna polityka. Tradycyjne politologiczne postrzeganie świata przez USA ma swe korzenie w samej idei Stanów Zjednoczonych, państwa, którego ideowe fundamenty stworzyli „Ojcowie-założyciele”: Waszyngton, Madison, Adams, Jefferson, Franklin, zamożni właściciele ziemscy, władający rzeszami  pracujących na roli, czarnych niewolników.  Wzorowali się oni na republice rzymskiej, także ekonomicznie opartej na pracy niewolników, i podobnie jak rzymscy senatorowie, mieli paternalistyczny stosunek do ludzi, których uważali za nie dość wykształconych i obytych, aby mogli być dla nich partnerami, czyli przede wszystkim czarnych niewolników, ale także Indian i Azjatów.
Wizyta w majątku autora „Deklaracji niepodległości” Thomasa Jeffersona w Monticello dobitnie to ukazuje: niewolników Jeffersona, Murzynów, traktowano tylko nieco lepiej, niż zwierzęta na plantacji – rezydencja w Monticello składa się z dwóch poziomów – na powierzchni stoi piękny pałacyk w stylu palladiańskim, a podziemia to domena czarnych – kuchnie i podziemne korytarze, z których prowadziły na powierzchnię windy do jadalni. Za rezydencją był śmietnik, gdzie grzebano zmarłych niewolników – dopiero współcześnie upamiętnionych stosowną tablicą. Niewątpliwie Herbert George Wells w swej powieści „Wehikuł czasu” swoją historię szlachetnych Elojów i ponurych Morloków wzorował na zrealizowanej przez twórcę „Deklaracji niepodległości” organizacji swojej posiadłości. Kaplan ma podobne podejście do ludów Bliskiego Wschodu jak „Ojcowie-założyciele”.

Rozpisuje się z uznaniem o działalności sułtana Omanu Kabusa Ibn Saida, władcy absolutnego, którego osiągnięcia w przekształceniu swego kraju ośmieszają, zdaniem Autora, ideały liberalnego Zachodu i Oświecenia. Kaplan był gościem Sułtana i z tego względu nie wypadało mu zapewne pisać inaczej, ale wartość poznawcza tego panegiryku nie daje nam jakichkolwiek informacji o rzeczywistych problemach tego kraju w dobie „Arabskiej Wiosny 2012 roku”.

Opisy pozostałych krajów graniczących z Oceanem Indyjskim także posługują się opiniami miejscowych elit. Politycy Indii widzą swój kraj, jako równoważny wpływom Chin – jest to oczywista mrzonka, wystarczy porównać potencjał gospodarczy i militarny. Na pewno w interesie Waszyngtonu byłoby, aby Delhi było przeciwwagą Pekinu, ale realia to dramatyczne fakty: największa na świecie liczba ludzi żyjących poniżej progu ubóstwa (kalkulowana na poziomie 2 dolarów dziennie na głowę), łącznie więcej niż w reszcie świata, niedożywienie dziesiątków milionów dzieci, zapóźnienie produkcyjne przemysłu. Jedyną jasną stroną są centra komputerowe obsługujące amerykańskie i zachodnioeuropejskie instytucje finansowe i centra telefoniczne, ale niewiele mające wspólnego z indyjską gospodarką.

Ciekawą stroną opisów krajów południowo-azjatyckich jest w „Monsunie” historia – dzieje współpracy i wojen ludów zamieszkujących pobrzeża Oceanu, choć i w tym przypadku wyolbrzymia jednorazowe osiągnięcia nadając im rangę powszechności. Przykładowo wyprawę chińskiego Admirała Zheng He w 1421 roku uważa za przejaw średniowiecznej globalnej polityki ówczesnych Chin, podczas gdy w rzeczywistości był ta jednorazowa wyprawa, zachcianka cesarza ciekawego, czy poza Państwem Środka istnieją jeszcze, jakieś cywilizowane ludy – to znaczy mówiące po chińsku i znające stosowną etykietę – a ponieważ takich nie odkryto, dalsze wyprawy uznano za zbędne. W stolicy królestwa Tavancpore (dzisiejsza Kerala) ostała się pamiątka po wizycie Admirała – drewniany tron, nigdy nieużywanego zgodnie ze swym przeznaczeniem – hinduistyczny król nie potrzebuje tego typu wyróżnienia, poddani i tak wiedzą, kim on jest. To stara tradycja, kultywowana do dziś – król, prezydent, premier nosi się tak jak przeciętny obywatel – metr bawełnianej opończy wokół bioder (dhoti) i już.

Mimo tych uchybień merytorycznych, „Monsun” to bardzo dobra literatura, do której należy jednak podchodzić z dystansem, zdając sobie sprawę z ograniczeń, jakie Autor sobie nałożył adresując książkę do masowego odbiorcy.

 
 
 
 
 
 
 
 

Komentarze

komentarze

Powrót na górę