- przez admin
Michał Kędzierski
W piątek piątego września bieżącego roku podpisano w Mińsku zawieszenie broni, które przynajmniej teoretycznie powinno zakończyć walki w Donbasie. Ten rozejm był naczelnym postulatem niemieckich dyplomatów w konflikcie na Ukrainie. Jeśli wstrzymanie ognia było celem samym w sobie, Berlin odniósł sukces. Jednak de facto mińskie porozumienie i w ogóle przebieg konfliktu we wschodniej Ukrainie jest wielką porażką polityki kanclerz Merkel i ministra Steinmeiera.
Nowa niemiecka koalicja w grudniu zeszłego roku zapisała w umowie koalicyjnej, że Niemcy przejmują odtąd więcej odpowiedzialności w świecie i będą angażować się w rozwiązywanie globalnych konfliktów. Z takim przesłaniem wystąpili też ministrowie spraw zagranicznych i obrony Frank-Walter Steinmeier oraz Ursula von der Leyen oraz prezydent Joachim Gauck podczas monachijskiej konferencji bezpieczeństwa. Te zapowiedzi nie okazały się być próżne. Niemcy zaangażowały się w rozwiązanie najtrudniejszych problemów polityki globalnej ostatniego roku, dotyczących m.in. Afganistanu, Iranu, Syrii, a ostatnio także Iraku. Największym testem niemieckiej dyplomacji okazał się być jednak kryzys na Ukrainie.
Nie palić mostów
Od samego początku Berlin wykazywał nadzwyczajne zainteresowanie rozwojem sytuacji za naszą wschodnią granicą. W konflikt w Donbasie zaangażował się tak bardzo, że wziął wręcz na siebie odpowiedzialność za jego rozwiązanie. Żaden zachodni polityk nie odbył tylu podróży na Ukrainę, co niemiecki szef dyplomacji Steinmeier, żaden polityk nie rozmawiał z prezydentem Putinem tyle razy, co kanclerz Merkel (ponad 30 razy w tym roku). Niemcy wzięły na siebie rolę pierwszego mediatora i starały się pozostać partnerem dla obu stron, dążąc do zakończenia kryzysu.
To zaangażowanie nie jest oczywiście przypadkowe. Niemcy jako lider Unii Europejskiej są w naturalny sposób zainteresowane, tak jak cała UE, sytuacją za wschodnią granicą Wspólnoty. Jej rozwój dotyka jednak Niemiec w sposób wyjątkowy. Berlin ma bowiem w tym konflikcie najwięcej do stracenia spośród państw Zachodu. Rosja, która szybko stała się wrogiem numer jeden dla większości świata zachodniego, jest dla Niemiec trzecim i niezwykle ważnym ze strategicznego punktu widzenia partnerem handlowym. Niemieckie przedsiębiorstwa zainwestowały nad Wołgą miliardy euro. Nic więc dziwnego, że Berlinowi zależy na tym, żeby konflikt rozwiązać (zakończyć) w taki sposób, by na tym za bardzo nie stracić, a potem możliwie szybko odbudować relacje. W skrócie – nie palić mostów. Kiedy więc wśród sojuszników narastała presja na zdecydowaną odpowiedź, Niemcy pozostawały największym i kategorycznym przeciwnikiem ostrego kursu względem Moskwy.
Polityka w rozkroku
Merkel i Steinmeier postawili na tzw. „podwójną strategię”. Z jednej strony nazywali rzeczy po imieniu, wytykając Rosji łamanie prawa międzynarodowego oraz naruszanie suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy, wzywali Putina do opamiętania i straszyli sankcjami, a z drugiej strony hamowali rozmiar tychże sankcji, osłabiając wydźwięk odpowiedzi Zachodu na poczynania Rosji. Od lutego płynęły z Berlina dokładnie te same komunikaty: trzeba załagodzić konflikt, nie dopuścić do jego eskalacji („deeskalacja” stała się chyba najczęściej powtarzanym słowem ze słownika Steinmeiera), prowadzić ciągły dialog, poszukiwać politycznego rozwiązania. Nie ujmując słuszności poszukiwania niemilitarnego rozwiązania rosyjsko-ukraińskiego konfliktu, Berlin stale słał pojednawcze komunikaty, wzywając jedynie Moskwę do zatrzymania się. Brak zdecydowanej reakcji na przekraczanie kolejnych granic sprawił, że Rosja przestała brać je na serio. Efekty śledzimy wszyscy od pół roku. Sytuacji nie zmieniła nawet tragedia malezyjskiego samolotu…
Polityka Merkel umożliwiła Putinowi wygraną
„Podwójną strategię”, przy której wciąż obstaje Merkel, zaczęto już krytykować nawet w Niemczech. Stefan Kornelius („Süddeutsche Zeitung”) pisał ostatnio o największym kryzysie od 1989 roku: „Wojna we wschodniej Ukrainie dotyczy nie tylko Kijowa, lecz zagraża całemu europejskiemu porządkowi pokojowemu. Rosja łamie elementarne podstawy współistnienia” – komentował, wzywając w końcu do zdecydowanej odpowiedzi na szczycie NATO w Walii. Christoph Schilz („Die Welt”) ubolewał: „Wiele europejskich państw – w tym niestety Niemcy – stawiało na kolejne oferty rozmów, nie chcąc drażnić Putina dodatkowym naciskiem […] To przerażające, jak długo NATO – mimo ciągłych ostrzeżeń wschodnich partnerów – niedoceniało Putina”.
W końcu Claudia von Salzen („Der Tagesspiegel”) w artykule „Władimir Putin zwyciężył” nie pozostawia cienia wątpliwości co do oceny polityki Merkel: „O wiele za długo niemiecki rząd lekceważył rządzę władzy i decyzje Putina […]. Ta polityka appeasementu uczyniła wojnę o wschodnią Ukrainę w ogóle możliwą”. Dziś wszystko wskazuje na to, że Donbas stanie się drugim Naddniestrzem – prorosyjskim regionem w granicach Ukrainy, nad którym Kijów nie będzie miał kontroli, a który będzie źródłem permanentnej destabilizacji. A w przyszłości być może powtórzy los Krymu.
Stojąc przed zgliszczami niemieckiej Ostpolitik
Powszechne stało się także przekonanie o klęsce dotychczasowej niemieckiej Ostpolitik, która zakładała demokratyczne przeobrażenia w Rosji wskutek zbliżenia z Zachodem. „Niemcy stoją przed zgliszczami swojej polityki wschodniej. […] Koniec złudzeń i fałszywych nadziei” – pisze von Salzen. Jasne jest, że dopóki u steru władzy w Moskwie stoi ekipa Putina, wszystkie wysiłki demokratyzacyjne są próżne. Dowodów na potwierdzenie tej tezy jest cała masa (od Czeczenii, przez morderstwa polityczne i Gruzję, po tłumienie wewnętrznej opozycji i Ukrainę). Czas przygotować ofertę dla tych, którzy przyjdą po Putinie. Żeby zachować twarz, Niemcy powinny teraz zacząć wspierać modernizację Ukrainy – tutaj jest zdecydowanie większa szansa na sukces – zauważa dr Sebastian Płóciennik z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Deeskalacja. Dialog. Stabilizacja
Politykę kanclerz Merkel wspiera jednak niemiecka klasa polityczna. Przed szczytem NATO o „chłodną głowę” apelował wicekanclerz Sigmar Gabriel (SPD), a szef PE Martin Schulz dodawał: „Tym, czego teraz potrzebujemy nie jest machanie szabelką, lecz niezłomna dyplomacja”. Czyli znów: deeskalacja, dialog, stabilizacja. Tym zaś, co może pomóc zrozumieć niemieckich polityków, są sondaże opinii publicznej. A w tych Niemcy stają murem za polityką pani kanclerz. 60% ankietowanych w sondażu ARD-Deutschlandtrend opowiedziało się przeciw zwiększonej obecności sił NATO u wschodnich sojuszników, zaś 61% nie chce przyjęcia Ukrainy do Sojuszu. W sondażu N24-Emnid 83% Niemców chce dyplomatycznego rozwiązania konfliktu, a 70% odrzuca możliwość zaopatrzenia Ukraińców w niemiecką broń. Co również ważne, 82% pytanych w ankiecie ARD widzi w Rosji zagrożenie dla pokoju w Europie.
Takie też stanowisko reprezentuje konsekwentnie kanclerz Angela Merkel (która jak ostatnio ujawniono zamawia setki sondaży rocznie), powtarzając do znudzenia o potrzebie politycznego rozwiązania i nie drażnienia Rosji m.in. stałymi bazami w krajach bałtyckich czy kwestią przystąpienia Ukrainy do NATO. Wszystko, byleby tylko nie prowokować Moskwy do dalszej eskalacji. Dialog. Stabilizacja. Zawieszenie broni. Powrót do normalności. Pytanie tylko czy to mądra strategia, która jest w stanie zapewnić Niemcom i Europie pokój, niemieckim i europejskim przedsiębiorcom dogodne warunki do prowadzenia biznesu, a ludziom spokojne życie bez poczucia zagrożenia na następne lata. Póki co UE wprowadza kolejne sankcje, które zamrażają relacje z Rosją, a deeskalacji ze strony Moskwy nie widać. Niestety istnieją także przesłanki ku temu, żeby twierdzić, że na wschodzie czeka nas jeszcze nie jeden kryzys. Również wskutek krótkowzrocznej polityki Berlina.
Tekst ukazał się pierwotnie na stronie Przeglądu Spraw Międzynarodowych NOTABENE.
Źródło: Nowa Politologia
Photo: Public Domain