Olaf Osica: Postgeopolityka
globedr Olaf Osica
 
Po ponad 20 latach dominacji neoliberalnych idei współpracy w przełamywaniu pozimnowojennych barier, rozszerzania NATO i UE, przewagi zachodniej myśli wojskowej, koncepcji gospodarczych czy soft power Zachodu – do języka debaty politycznej triumfalnie powrócił język i koncepcje neorealnej szkoły stosunków międzynarodowych. Jej tradycyjnym punktem odniesienia są narodowe egoizmy, suwerenność skazanych na wieczną rywalizację państw, a także ich mierzalny wskaźnikami potencjał gospodarczy i siła wojskowa. Optymizm z końca XX wieku zastąpił pesymizm i zwątpienie przedstawicieli nowego stulecia, dla których pokój jest jedynie historycznym epizodem. W takim kontekście do łask wraca także funkcjonująca przez dwie dekady na marginesie dyskusji politycznych geopolityka, nieodłączna towarzyszka życia świata neorealistów.
 
Traktowanie geografii i fizycznej struktury świata – granic naturalnych, zasobów surowcowych czy korytarzy transportowych – jako narzędzi prowadzenia polityki jest częścią procesu kwestionowania liberalnej koncepcji ładu międzynarodowego, opartego na prymacie zachodnich idei i ucieleśniających je instytucji międzynarodowych. Powrót neorealnego kodeksu zachowań i renesans geopolityki wyrastają zatem na gruncie postępującego kryzysu Zachodu.
 
W warstwie politycznej odwrót od świata politycznych idei w stronę świata politycznych realiów dokonał się w gorącym okresie sporów o wojnę w Iraku, polityki Busha jr. i towarzyszącego jej schroederowskiego zwrotu w stronę UE i Rosji, kosztem współpracy z USA. To w tym czasie Robert Kagan opublikował esej Potęga i Raj. Ameryka w nowym porządku świata (2003), w którym – w duchu rumsfeldowskiej „nowej i starej Europy” – nie zostawił suchej nitki na Europie zarzucając, że ze swej słabości czyni cnotę. Dyskusja, którą Kagan wywołał tezą o ostatecznym rozwodzie polityki amerykańskiej i europejskiej, operujących w oparciu o odmienne paradygmaty z jednej strony wojny, z drugiej pokoju, ukazała nie tylko potencjał wzajemnych euroamerykańskich pretensji, ale przede wszystkim skalę skrywanych w imię współpracy problemów. To nie polityka, ale odmienna interpretacja świata jest źródłem kryzysu wspólnoty atlantyckiej.
 
Powrót geopolityki stał się także możliwy za sprawą powrotu Mapy. Przekraczanie granic państw i narodów za pomocą koncepcji politycznych, operacji wojskowych czy rozszerzania organizacji międzynarodowych zderzyło się w pierwszej dekadzie obecnego stulecia z twardymi granicami działania wyznaczanymi przez morza, góry, cieśniny i towarzyszącą im infrastrukturę komunikacyjną. Znajomość geografii, szlaków morskich, występowania surowców naturalnych, oraz wynikającego stąd uzależnienia jednych od drugich stała się niemalże z dnia na dzień kanonem wiedzy każdego szanującego się analityka polityki międzynarodowej. O ile główną mapą przełomu XX i XXI wieku była mapa politycznej ekspansji organizacji międzynarodowych, dzisiaj jest nią mapa ilustrująca wyścig państw w budowie lub kontroli korytarzy transportowych towarów i surowców naturalnych.
 
Trzecim powodem, dla którego geopolityka ponownie zagościła na politycznych salonach, w analizach think-tanków, a także w redakcjach gazet było zakwestionowanie pozimnowojennych pojęć i idei (oraz towarzyszących im iluzji) odnoszących się do bezpieczeństwa międzynarodowego, opartego na rozbrojeniu, czy upatrywania zagrożeń w globalnych zjawiskach (terroryzm, państwa upadłe), a nie w politykach konkretnych państw. Doskonałą ilustracją zmiany postrzegania świata jest stosunek do rozszerzenia NATO. Proces, który dekadę temu interpretowano jako rozszerzanie stabilności i bezpieczeństwa, dzisiaj jest traktowany jako rozmycie siły wojskowej sojuszu w obliczu rosnącej presji zagrożeń.
 
Ostatnim powodem renesansu geopolityki wydaje się być znużenie starymi ideami i usilne poszukiwanie nowych, oraz odpowiadającego im nowego języka opisu polityki międzynarodowej. Renesans realizmu i geopolityki nie przynosi bowiem nowych koncepcji, a raczej dowartościowuje te nurty intelektualne, które wegetowały na marginesie debaty po upadku komunizmu i ZSRR, a teraz biorą odwet na swych liberalnych prześladowcach. Obserwujemy więc w większym stopniu zmianę ról, niż definitywny koniec starych koncepcji i triumfalny pochód nowych. Okres pozimnowojenny nie był przecież pasmem porażek i dowodem naiwności Zachodu, jak można dzisiaj odnieść wrażenie, tak jak nowe stulecie nie przyniesie zerwania z polityką, której celem jest uniknięcie nowych konfliktów za pomocą współpracy.
 
Od czasów, gdy Rudolf Kjellén opublikował w 1916 roku Państwo jako formę życia, poprzez prace Friedricha Ratzela, Alfreda Mahana, Halforda Johna Mackindera, Karla Haushofera, czy współczesnych nam Zbigniewa Brzezińskiego oraz Paula Kennedy’ego, geopolityka przechodziła różne fazy. Jej bliskość z realną polityką była zarówno cenna, gdy pozwalała w jasny sposób wskazać strategiczne miejsca na mapie świata (koncepcja Heartlandu Mackindera), jak i przeklinana, gdy tworzyła uzasadnienie pod nazistowski Drang nach Osten i konieczność zdobycia Lebensraumu (Haushofer i Ratzel).
 
Dzisiejszej popularnej fali geopolitycznej analizy polityki międzynarodowej dla mas – swego rodzaju „postgeopolityki” – nie brakuje wprawdzie intelektualnej odwagi i zdolności wpływania na dyskusję, ale dojmujący jest zarówno brak precyzji w konstruowaniu pojęć, jak i ambicji przed- oraz powojennych klasyków tej dyscypliny. Ci ostatni traktowali historię zarówno jako rezerwuar danych do analizy, a także jako metodę szukania tego, co w polityce międzynarodowej powtarzalne. Ci pierwsi widzą w historii w najlepszym razie lekcję na przyszłość, ale tak naprawdę dają upust własnym interpretacjom, nieskrępowanym pogłębioną refleksją nad mechaniką świata. Stają się więc politycznymi wróżbitami, których znaczenie wynika w większym stopniu z odwagi głoszenia ciekawych i medialnie nośnych tez, niż pogłębionych studiów nad państwami i ich polityką. Bodaj najwybitniejszym przedstawicielem tego nurtu jest George Friedman, autor wydanych w Polsce Następnych 100 lat (2009) oraz Następnej dekady (2012), a także szeregu wywiadów i artykułów.
 
Publicystykę Friedmana – zarówno tę zawartą na łamach wspomnianych książek, jak i jego analiz geopolitycznych publikowanych pod szyldem założonej przez niego firmy consultingowej Stratfor – dzieli od pogłębionej refleksji politycznej wiele. Jest to przede wszystkim przekonanie, że oczekiwać należy tego, co niemożliwe, a więc źródłem wiedzy o przyszłości nie jest teraźniejszość, lecz prawa polityki i historii. Program geopolityczny Friedmana opiera się, i tym samym sprowadza do dwóch założeń, że: ludzie organizują się w grupy większe od rodzin, a czyniąc to muszą angażować się w politykę, że lojalność wobec plemienia, miasta czy narodu jest czymś naturalnym, i że w związku z tym, geopolityka uczy, że relacje pomiędzy narodami są ważnym wymiarem ludzkiego życia, a to oznacza, że wojna jest wszechobecna. Drugim filarem geopolitycznej myśli Friedmana jest stwierdzenie, że geopolityka zakłada, że charakter narodu, podobnie jak relacje pomiędzy narodami, jest w znacznym stopniu określony przez geografię.
 
Łatwość, z którą kreśli on intrygujące wizje przyszłości wynika ze stosowania do projekcji wydarzeń powierzchownego, a momentami wręcz banalnego schematu myślenia opartego na konieczności dziejowej. Nie chodzi nawet o to, że Friedman ma ambicję, aby w sposób łatwy i przystępny opisać świat, a zatem zaokrąglać to, co kanciaste i spłaszczać to, co nierówne. Takie założenie musi zawsze towarzyszyć studiom globalnym. Razi natomiast traktowanie państw i narodów jako pozbawionych wewnętrznych różnic całości, które są wprawiane w ruch przez siły polityki. Wszystko dzieje się tu według prostego schematu, ponieważ jedni muszą dokonywać ekspansji, a drudzy muszą na nią odpowiadać, zawierając z góry dane im przez autora sojusze.
 
Polityka międzynarodowa jest wynikiem czystej gry sił, którą mierzy się za pomocą wielkości armii, wskaźników gospodarczych, ludności i dostępu do zasobów. Sceną wielkiej gry są zaś lądy i morza, i wyznaczane przez nie granice naturalne. Państwa mają więc obiektywne interesy, które kłócą się z interesami innych państw, są zatem skazane na konflikty, po których polityka międzynarodowa wraca do naturalnego stanu równowagi. Wartości, manifestujące się ustrojach politycznych czy celach organizacji międzynarodowych, nie są brane w ogóle pod uwagę, podobnie jak czynnik ludzki. Nie ma też miejsca na idee, które mogą korygować geopolityczne prawa dziejów, ani ich ocenę. Pozostaje zatem wyzbyty moralizatorstwa opis. (Z punktu widzenia Rosjan wejście Ukrainy do NATO zagraża rosyjskim interesom w taki sam sposób, w jaki Układ Warszawski zagrażałby interesom amerykańskim, gdyby wkroczył do Meksyku.)
 
To, co jest w publicystyce Friedmana najbardziej pociągające – rozmach wizji i nieprzejmowanie się utartymi przekonaniami – staje się zarazem najbardziej irytujące, gdy oryginalne pomysły nie służą formułowaniu spójnych koncepcji, lecz są elementem narracji w duchu science fiction. Friedman nie dba o logikę i uzasadnienie swych przepowiedni, ponieważ jego pomysł na przyszłość nie wynika z pogłębionej refleksji obecnych procesów, z próby wniknięcia w przemiany społeczne, polityczne czy gospodarcze, lecz oddaje jego autorski ogląd świata, uzależniony – jak się wydaje – od intuicji, kaprysu chwili, a może po prostu zapotrzebowania na oryginalne tezy. Niekonsekwencje są momentami aż nadto widoczne. W Następnych 100 latach Niemcy są przedstawiane jako element Europy atlantyckiej, który w obliczu rosyjskich prób dominacji w Europie Wschodniej i Bałtyku pozostanie w najgorszym razie bezczynny (USA wykażą ograniczone zaangażowanie), w najlepszym stanie w ochronie państw bałtyckich i Polski. Dwa lata później w Następnej dekadzie z kolei Niemcy występują już w sojuszu z Rosją (Niemcy bardziej potrzebują rosyjskiego gazu niż Rosjanie niemieckich pieniędzy), który to sojusz będą rozbijać Amerykanie.
 
Moda na Friedmana i rosnąca siła jego oddziaływania nad Wisłą jest bez wątpienia pochodną jego przekonania, że przyszłość należy do USA i ich kilku partnerów, w tym Polski. Wiara Friedmana w to, że wiek XXI pozostanie wiekiem Ameryki, tak jak było nim poprzednie stulecie, jest niezwykła na tle opinii panujących w USA. Być może jego intuicja okaże się lepsza, niż głosy tych, którzy upatrują w Ameryce schodzące mocarstwo. Ale przekonanie, że Europa pozostanie strategicznym punktem oparcia globalnej strategii amerykańskiej wydaje się iść jeszcze dalej, ponieważ kwestionuje zmiany dziejące się na naszych oczach. Dlaczego jednak jednym z kluczowych partnerów ma być Polska, tego już nie sposób zrozumieć, choć perspektywa ta jest kusząca.
 
Zarówno w Następnych 100 latach, jak i Następnej dekadzie Friedman powtarza, że Polska jest potencjalnym mocarstwem regionalnym, ale zagrożeniem dla jej rozwoju jest sojusz niemiecko-rosyjski, na którego antidotum jest współpraca z USA i budowa sojuszu regionalnego. Polska, otwarta na obie strony – czytamy w Następnej dekadzie –ma niewielki wybór i będzie musiała się pogodzić z tym, co zdecydują Niemcy i Rosja. Byłoby to nieszczęściem dla Stanów Zjednoczonych, dlatego w ich interesie leży gwarantowanie niepodległości tego państwa w relacjach z jego sąsiadami. […] Ten kraj to historyczna kość niezgody, stojąca w gardle zarówno Niemcom, jak i Rosji. Ameryka musi dopilnować, by nadal tam tkwiła. Polska sprzymierzona z Niemcami stanowi zagrożenie dla Rosji i vice versa. Z punktu widzenia Ameryki powinna być zagrożeniem dla obu stron, gdyż nie można dopuścić, by któraś z nich poczuła się bezpieczna. I dalej: Chcąc przezwyciężyć historyczne obawy tego kraju, Ameryka musi się uciec do dwóch argumentów. Po pierwsze, uświadomić Polakom, że łudzili się, wierząc, iż Francja i Wielka Brytania obronią ich przed Niemcami w 1939 roku, bo było to po prostu niemożliwe ze względów geograficznych. Po drugie, trzeba będzie im przypomnieć, że nie bronili się dostatecznie długo, by ktokolwiek zdołał im przyjść z pomocą – Polska upadła w pierwszym tygodniu niemieckiej agresji, a zakończenie podboju zajęło Niemcom zaledwie sześć tygodni. Ani Polska, ani pozostałe kraje Unii Europejskiej nie uzyskają pomocy, jeśli nie będą potrafiły pomóc sobie same.
 
Wiara Friedmana nie tylko w siłę Ameryki, ale i jej chęć angażowania się w Europie Środkowej jest trudna do obrony na gruncie realnej polityki amerykańskiej. Podobnie jak skazanie Polski na bycie podwójną „kością niezgody”. Friedman nie przekonuje ani dlaczego mielibyśmy polegać na USA, ani dlaczego naszą przyszłością ma być powtórka z historii. On to po prostu wie. A jego czytelnikom nie pozostaje nic innego jak w to uwierzyć, lub zadać sobie samodzielny trud zrozumienia świata, w którym żyjemy.
 
***
Dr Olaf Osica – politolog, dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie.
 
***
Źródło: „Przegląd Polityczny” nr 115/116.
 
Przedruk ze strony internetowej "Przeglądu Politycznego" za zgodą redakcji. 
Print Friendly, PDF & Email

Komentarze

komentarze

Powrót na górę