Marek Magierowski: 2014: wszystkie zmartwienia Obamy

Marek Magierowski: 2014: wszystkie zmartwienia Obamy

Barack_Obama_speaks_in_CairoMarek Magierowski

Dla Baracka Obamy 2014 będzie rokiem prawdy o jego prezydenturze. Albo uda mu się zmazać wstydliwe porażki roku poprzedniego, albo jego obie kadencje przejdą do historii jako okres rządów bezbarwnego i niezbyt kompetentnego przywódcy.

Obama chciał zapisać się w dziejach USA nie tylko jako pierwszy czarnoskóry prezydent kraju, lecz także jako ten polityk, który dokona głębokiej reformy społecznej (służba zdrowia, prawa homoseksualistów, liberalizacja prawa imigracyjnego) oraz zmieni wizerunek Ameryki w świecie – z państwa buńczucznego i aroganckiego w równorzędnego partnera, gotowego do współpracy, kompromisów, rozwiązującego konflikty na drodze dialogu. Niemniej Obama w żadnym z tych obszarów nie osiągnął sukcesu, a wręcz poniósł kilka spektakularnych porażek.

W 2014 roku będzie musiał przekonać rodaków, że Obamacare – całkowicie przebudowany system ubezpieczeń zdrowotnych – jednak przyniesie im korzyści, mimo iż jego wprowadzenie pod koniec minionego roku zakończyło się kompromitacją (elektroniczny system, w którym mieli się rejestrować obywatele, przez wiele tygodni nie działał). Obama będzie też musiał udowodnić, że decyzja o wycofaniu wojsk z Afganistanu – zaplanowanym na koniec 2014 r. – nie była przedwczesna. Jeśli kraj ten znów pogrąży się w krwawej, etnicznej i religijnej wojnie domowej, dla Obamy będzie to oznaczało kolejną polityczną porażkę. Nie on wprawdzie wysłał wojska do Afganistanu, ale ewentualny chaos po wyjściu amerykańskich żołnierzy oraz ich sojuszników obciąży jego konto.

W przeciwieństwie do poprzednich lokatorów Białego Domu (przede wszystkim Billa Clintona) wydaje się, że Obama zarzucił marzenia o rozwiązaniu wieloletniego konfliktu między Izraelem a Palestyńczykami. Tym bardziej, że od początku jego urzędowania nie najlepiej układały się stosunki między nim a izraelskim premierem Benjaminem Netanjahu. Zarówno dla Obamy, jak i jego doradców, Netanjahu to główna przeszkoda w procesie pokojowym na Bliskim Wschodzie, uparty "jastrząb", niezdolny do jakichkolwiek ustępstw wobec drugiej strony.

Nie należy się spodziewać, by coś zmieniło się w tym względzie w roku 2014. Obama wie, że zostało mu zbyt mało czasu, by angażować teraz wszystkie siły w izraelsko-palestyńskie rozmowy pokojowe i czekać na cud. Z kolei Netanjahu ma bardzo dużo czasu (następne wybory do Knessetu czekają go najwcześniej w 2017 roku) i zapewne będzie się starał "przeczekać" Obamę, mając nadzieję na lepsze stosunki z kolejnym prezydentem USA – być może Republikaninem, przychylniej nastawionym do Izraela i lepiej rozumiejącym jego interesy.

Obama postawił na inną kartę – od kilku miesięcy dąży za wszelką cenę do unormowania relacji z Iranem. Zamierza powstrzymać ajatollahów przed wyprodukowaniem bomby atomowej, co zresztą jest nie tylko jednym z priorytetów amerykańskiej polityki zagranicznej, ale wpisuje się też w jego wizję świata bez broni jądrowej. Podpisane w listopadzie 2013 r. porozumienie w Genewie przewiduje m.in., iż Iran ograniczy proces wzbogacania uranu, nie będzie instalował w swoich zakładach nowych wirówek i ułatwi pracę międzynarodowym inspektorom. W zamian Zachód złagodzi sankcje wobec Teheranu i nie będzie nakładał nowych. Porozumienie jest tymczasowe – po sześciu miesiącach jego strony ponownie zasiądą do stołu, by wypracować bardziej długotrwałe rozwiązania. Obama liczy na to, że uda mu się znaleźć wspólny język z nowym prezydentem Iranu Hassanem Rouhanim, uchodzącym za "reformatora" (a przynajmniej tak przedstawianym w zachodnich mediach).

Niewykluczone, że w 2014 dojdzie do przełomu na linii USA-Iran, może nawet do wznowienia stosunków dyplomatycznych, zerwanych po rewolucji islamskiej w 1979 roku. Pytanie brzmi, czy w negocjacjach z Rouhanim Obama nie będzie skłonny do zbyt daleko idących kompromisów, po to tylko, by osiągnąć międzynarodowy sukces i pokazać się w świetle reflektorów jako ten człowiek, który "rozbroił Iran". Szczególnie, iż wszyscy pamiętają jeszcze blamaż amerykańskiego prezydenta w sprawie Syrii – Obama najpierw zapowiedział atak odwetowy za użycie broni chemicznej przez wojska reżimu Baszara al-Asada, by wkrótce rakiem wycofać się ze swoich gróźb. Obama pilnie potrzebuje sukcesu na Bliskim Wschodzie i wygląda na to, że jest gotów zapłacić zań wysoką cenę.

Poprawa relacji z Iranem idzie w parze z gwałtownym pogorszeniem stosunków z Europą. Mieszkańcy Starego Kontynentu wciąż darzą Baracka Obamę ogromną sympatią (chociaż już nie tak bezwarunkową jak pięć lat temu), z kolei liderzy najważniejszych państw UE patrzą na niego z coraz większą nieufnością. Skandal szpiegowski doprowadził do sytuacji, w której szefom co najmniej kilku rządów europejskich trudno jest mówić o Stanach Zjednoczonych jako o "sojuszniku" i "przyjacielu". Głównym zadaniem Obamy w 2014 r. będzie odbudowanie zaufania Angeli Merkel czy Françoisa Hollande'a. Prognozy są jednak mało optymistyczne: dość szybko m.in. skończyły się rozmowy Waszyngtonu i Berlina w sprawie tzw. "no-spy agreement" – Amerykanie nie mogli zgodzić się na wyłączenie Niemiec ze swojej działalności szpiegowskiej. Ciekawe jest również to, jak w tym kontekście rozwijać się będą rokowania na temat kształtu strefy wolnego handlu między USA a Unią Europejską.

W 2014 roku coraz większe znaczenie w amerykańskiej polityce zagranicznej będzie miała sytuacja na Dalekim Wschodzie. Stany Zjednoczone od wielu lat obserwują z niepokojem ekspansję Chin – zarówno gospodarczą, jak i militarną. O ile w szybkim tempie uniezależniają się od dostaw surowców z Bliskiego Wschodu (dzięki intensywnej eksploatacji złóż gazu łupkowego), to jednocześnie coraz głębiej uzależniają się od Pekinu, finansując rozwój swojej gospodarki. Blisko jedna czwarta zagranicznego zadłużenia USA (ok. 1,3 biliona dolarów) to różnego rodzaju papiery wartościowe znajdujące się w rękach Chin.

Ponadto nieustannie rośnie napięcie między Chinami a Japonią, głównie z powodu sporu terytorialnego o wyspy Diaoyu/Senkaku na Morzu Wschodniochińskim. Amerykanie muszą znaleźć złoty środek między obroną interesów swojego japońskiego sojusznika, a dobrymi stosunkami z Pekinem. Kto wie, czy groźba konfliktu zbrojnego na Pacyfiku (na razie tylko hipotetyczna) nie będzie w 2014 roku największym zmartwieniem Baracka Obamy.

Źrodło: Nowa Politologia

Fot. Wikimedia Commons

Print Friendly, PDF & Email

Komentarze

komentarze

Powrót na górę