Andrzej Piskozub: Wybrałem Gdańsk

Gdansk[Cykl: Septet gdański – odcinek pierwszy]

prof. dr hab. Andrzej Piskozub

Wybrałem Gdańsk? To chyba oczywiste, skoro w mieście tym znajduję się od 55 lat i z Gdańskiem związałem całe moje dorosłe życie. Czy jednak o świadomym wyborze mówić może nastolatek, we wrześniu 1945 przywieziony tutaj przez rodziców? Wysiadając z pociągu, którym ze mną wówczas przyjechała moja mama i siostry – do ojca, który już od czerwca w Gdańsku pracował – byłem biernym tylko uczestnikiem decyzji, podjętej wtedy przez rodziców. A zatem przybycie do miasta, które od dawna nazywam „moim” nie było wtedy „wybraniem Gdańska”. W każdym razie nie przeze mnie. Wyboru dokonał ojciec, do niego dołączyła reszta rodziny.

Od razu jednak, od pierwszych dni pobytu tutaj, zafascynował mnie, oczarował, podbił gdański genius loci. Ta sterta gruzów, jaką było wtedy historyczne jego śródmieście, ponad które wystawały mury gotyckich budowli, wypalonych, lecz nie zwalonych przez pożar, o jakim powszechnie już wówczas szeptano, że wzniecony został celowo, po zdobyciu nadmorskiego grodu przez krasnoarmiejców. Zapisany do I Państwowego Gimnazjum i Liceum na Wałach Piastowskich, dałem się „zapędzić” do klasy dopiero głęboko w październiku. Do tego czasu włóczyłem się po gdańskich ulicach, chłonąc osobliwości tego miasta – największego, w jakim dotąd przebywałem. Właściwie poznawałem kolejno miasta  coraz to większe. Z malego wielkopolskiego Wolsztyna rok przed wojną nastąpiła przeprowadzka do większego od niego Leszna. Stamtąd jeszcze przed końcem 1939 roku wysiedlenie do jeszcze większego od Leszna „gubernialnego” Tomaszowa Mazowieckiego, opiewanego przez młodzieńczego Tuwima – o czym wtedy nie miałem pojęcia – jako romantyczne Toboso. Wkrótce po zakończeniu wojny – kolejny przeskok z Tomaszowa do Gdańska – tym razem już na stałe.

Gdzież tam wymienionym miastom – do Gdańska ! Tu wszystko było inne: potężniejsze, bardziej egzotyczne, a przede wszystkim uwodzące czarem Historii. Przeszłości dziejowej wspaniałej, jaką poznawałem z polskich książek, ale i z poniemieckich albumów, pokazujących urodę  zabytków gdańskich  sprzed ich barbarzyńskiego zniszczenia. I porównywałem je z rzeczywistością powojenną, oczyma wyobraźni dopełniając to, co im ujęła wojna. Przez cztery kolejne lata, aż do matury moją szkołą były „Wały Piastowskie”. Położone na skraju historycznego śródmieścia, były znakomitym punktem obserwowania dokonujących się w nim doniosłych zmian. Kiedy, tuż po przyjeździe do Gdańska poznawałem moje nowe miasto, na Targu Drzewnym kłębił się „pchli targ”, na którym niemieccy mieszkańcy Gdańska wyprzedawali swój domowy dobytek, aby zdobyć pieniądze na żywność. Nad spektaklem tym górował monumentalny pomnik ku czci  pruskiego zwycięstwa nad Francją w 1870 roku. Wkrótce został usunięty a na jego miejscu dopiero wiele lat później stanął konny posąg króla Jana Sobieskiego przeniesiony tutaj z lwowskich wałów miejskich. Z nasłuchu mowy, jaką się tam jesienią 1945 porozumiewano, nie było wątpliwości,  że ludność niemiecka liczebnie górowała wtedy jeszcze nad polską. Już po roku, w wakacje 1946 , miasto przed rokiem niemiecko-polskie, stało się polsko- niemieckim; tak szybko zmieniały się tu proporcje etniczne. A  schyłku lat 40. był już Gdańsk  miastem jednolicie polskim, tak niewielu było w nim przedstawicieli innych narodowości.

Dojeżdzałem do szkoły tramwajem z Wrzeszcza – dzielnicy, w której mieszkałem aż do czasu założenia własnej rodziny, przez trzynaście powojennych lat. Tam upłynęła moja młodość, tam nawiązywały się przyjaźnie i sympatie, a centrum tego wrzeszczańskiego świata  stanowiła Jaśkowa Dolina, przy której mieszkaliśmy. Stamtąd wyruszałem we wszystkich kierunkach: do 

historycznego śródmieścia, na plażę do Brzeźna, do parku w Oliwie, później na  peryferia powiększonego do <trójmiejskich> rozmiarów miasta – do wyższej uczelni w Sopocie a po jej ukończeniu do odrabiania trzyletniego <nakazu pracy> w Gdyni. Ale to Wrzeszcz stanowił centrum, w którym się te wszystkie miejsca splatały i koncentrowały. To tutaj, we Wrzeszczu, trzykrotnie  decydowałem o swych losach życiowych, zaś każda z tych decyzji brzmiała: wybrałem Gdańsk. Teraz już ja sam, a nie ktokolwiek inny za mnie.

Pierwsza z tych decyzji wiązała się z wyborem miejsca studiów wyśzych. Ukończyłem liceum humanistyczne i tylko ta tematyka mnie interesowała. Gdyby już wtedy istnał Uniwersytet Gdański, bez wątpienia studiowałbym w nim historię. Co więc miałem robić? Opuścić Gdańsk dla któregoś z ówczesnych uniwersytetów, czy  zdecydować się na jakąś ersacuczelnię dla pozostania w Gdańsku? Wybrałem to drugie, wybrałem Gdańsk.Gdy złożyłem podanie o przyjęcia na studia w Wyższej Szkole Handlu Morskiego, drogi mój ojciec nie taił swojego tym zawodu. Z właściwym  jego poczuciem humoru, zapytał z lwowska: A dlaczego nie uniwersytet? Niby i on i tamta, to wyższe uczelnie, lecz taka między nimi różnica, jak między Alma Mater a … naser mater.

Moi rówieśnicy z autopsji wiedzą, czym były studia wyższe w Polsce wczesnych lat 50., w nocy stalinizmu i towarzyszących mu potwornych ekscesów. Kto tylko zachowywał dystans wobec tamtej rzeczywistości i panującego w niej politycznego terroru, mógł mówić o szczęściu, jeśli uniknął więzienia, lub jeszcze gorszych represji. Byłem niewątpliwym szczęściarzem: jako jeden z nielicznych na roku niezaangażowanych, odmawiający wstąpienia nawet do Związku Młodzieży Polskiej, do tego raz po raz irytujący politycznych hunwejbinów demonstrowaniem niezależności i nieprawomyślności – aż dziw, że lądowałem jedynie na Błyskawicy, gazetce ściennej, piętnującej mój brak „moralności socjalistycznej”. Dobrano się jednak do mnie po ukończeniu studiów na WSHM. Obowiązywał wówczas po studiach trzyletni „nakaz pracy”. Ideologiczni nadzorcy z tamtej uczelni postanowili przy tej okazji pozbyć się mnie z Gdańska. Wysiedlanie ze „stref nadgranicznych”  – wśród których porty morskie należaly do najbardziej newralgicznych – było w tamtych latach na porządku dziennym. Oświadczono mi zatem, że mój „nakaz pracy” wyznaczono do Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Jelczu. Tajemnicą poliszynela było, że to niemiecka fabryka czołgów, przechwycona w 1945 roku „w pełnym biegu” przez armię sowiecką i kontynuująca dawną produkcję pod nową, zakamuflowaną nazwą. Załogę jej stanowili głównie więźniowie. W sumie taki odprysk Archipelagu Gułag na dolnośląskich „Ziemiach Odzyskanych”.

Wówczas podjąłem moją  drugą opcję na rzecz Gdańska. Postanowiłem  nie zgodzić się na wypędzenie mnie z miasta, z którym już się zrosłem. Rozpaczliwie „nawijałem” argumenty, mające uzasadnić moje pozostawanie w Gdańsku. Wtedy, w akcie łaski – jakże szyderczej – dowiedziałem się, że mogę pozostać w Gdańsku, ale tylko pod warunkiem, że odbędę „nakaz pracy” w tutejszym Wojewódzkim Zarządzie PGR. Gdybym nie znalazł innego wyjścia, przyjąłbym to, pomimo nieuchronnych szyderstw moich przyjaciół, że oto po skończeniu studiów „morskich”, trafiam do pracy u szewca; bo tak jak przed wojną straszono perspektywą życiową: „pójdziesz do szewca”, tak wtedy: „pójdziesz do PGR-u”. Pojęcie dna społecznego uległo takiej ewolucji. A jednak i tym razem los się w końcu do mnie uśmiechnął. Udało mi się na własną rękę zatrudnić się w „Baltonie” na etacie, który po półtora miesiącu utarczek, sprzeciwów, starań przez „znajomości”, zatwierdzono w końcu jako  mój „nakaz pracy”. Biurowa praca była dla mnie beznadziejną nudą, ale i doświadczeniem życiowym, aby w przyszłości nigdy już się nią nie zajmować. Do pracy tej dojeżdzałem kolejką elektryczną do Gdyni, ale swą osobowością bez reszty pozostawałem gdańszczaninem. Postawiłem na swoim i ponownie świadomie wybrałem Gdańsk.

Moja praca w Baltoniezakończyła się tuż przed wielkim przełomem politycznym 1956 roku. W Polskim Październiku brałem udział i w burzliwym wiecu przed Politechniką i w nocnym przemarszu z pochodniami Aleją Zwycięstwa do gdańskiego śródmieścia. To były niezapomniane chwile. Przeżywać je można dogłębnie, kiedy się jest „dopiero co dorosłym”, zanim z upływem lat nie stępią się młodzieńcze romantyczne uniesienia, nie minie „wiek burzy i naporu”. Dla mnie październik 1956 zawsze pozostał   tak ważnym, bo miałem wtedy 23 lata; dla Adama Michnika był to marzec 1968, kiedy miał on 22 lata a dla mojego syna Jacka  sierpień 1980, kiedy ten miał lat 21.

Październik 1956 był w moim życiu także w tym przełomowy, że otworzył mi drogę do asystentury na uczelni, o czym wcześniej mogłem jedynie marzyć. Teraz stało się to rzeczywistością. Postanowiłem szansy tej nie zaprzepaścić i trwale związać się z pracą naukowo- dydaktyczną. Najpierw przez 14 lat na WSE w Sopocie , zanim powołano Uniwersytet Gdański.  Odkąd się jego powstania doczekałem, czuję się  wreszcie zakotwiczonym w Alma Mater, zgodnie z wspomnianym życzeniem  mojego ojca sprzed lat.

Decyzja o kontynuowaniu tutaj kariery naukowej  zaważyła na moim życiu osobistym. Dziewczyna, z którą łączyła mnie wtedy więź sympatii  mogąca przerosnąć w związek małżeński, uparła się po studiach wracać na południe Polski, skąd do Gdańska na te studia  przyjechała. Miała swoje racje, zobowiązania opiekuńcze wobec matki i młodszego rodzeństwa. Jej próby skłonienia mnie, abym i ja tam się przeniósł, spełzły na niczym. Jak Odyseusz, uwodzony śpiewem syren, zablokowałem na niego swe uszy – i wybrałem Gdańsk. Była to prawdziwa próba serca: stając wobec konieczności wyboru, opowiedziałem się za moim miastem, ku niemu serce swe skłaniając.  Dwa lata później ożeniłem się z dziewczyną, która postąpiła dokładnie odwrotnie: dla mnie przeniosła się do Gdańska i wybrała to miasto, pozostając z nim związana aż do swojej przedwczesnej śmierci. Przez 20 lat tutaj budowaliśmy nasze życie rodzinne. Wiązało się to z poszukiwaniem „własnego kąta”, co zmuszało do przenoszenia się do dzielnic gdańskich innych niż Wrzeszcz. Najpierw było to mieszkanie służbowe, położone w samym centrum historycznego Gdańska: naprzeciw Studni Neptuna, pomiędzy Ratuszem i Dworem Artusa. Przez pięć lat żyło się tu jak w muzeum, w otoczeniu najwspanialszych zabytków mojego miasta. No i w pobliżu bibliotek, pomocnych dla powstałej w tych latach mojej rozprawy doktorskiej. Weszcie doczekaliśmy się własnego mieszkania. W 1964 roku przenieśliśmy się do Oliwy i z tą dzielnicą Gdańska odtąd związaliśmy się trwale. Ona także ma swój specyficzny urok. Sławny geograf i podróżnik Aleksander Humboldt,  po zwiedzeniu wielkiej liczby miejscowości na różnych kontynentach, napisał o Oliwie: drittschönster Ort der Welt. Zaliczył Oliwę do trójki najpiękniejszych miejscowości globu ziemskiego,oczarowany jej położeniem między Zatoką Gdańską a pasmem porośniętych lasem wzgórz morenowych.  Oba te widoki oglądam z balkonu naszego mieszkania na Żabiance, w pełni podzielając zachwyty Humboldta.

Zżyłem się i zrosłem z przepięknym miastem. Nim stało się ono moim z własnego wyboru, stało się nim  z wyboru moich rodziców. Nie jestem gdańszczaninem z urodzenia, ale jest nim mój syn, dziś już samodzielny naukowiec, który pozostał w Gdańsku również z własnego wyboru. Gdańszczanką z  urodzenia jest jego córka, a moja wnuczka. Wkorzenieni we współczesny Gdańsk, kolejnymi rodzinnymi pokoleniami związek ten potwierdzamy. Cztery lata po zgonie mojej pierwszej żony, zawarłem drugi mój związek małżeński . I ponownie wybranka moja dla mnie przeniosła się do Gdańska; zza gór  – jak to określam – ale tych najbliższych, morenowych, pomiędzy Sopotem a Orłowem dochodzących do Zatoki Gdańskiej. Mieszkała bowiem poprzednio w Gdyni, która z kaszubskiej wsi stała się miastem w 1926 roku – tym samym, w którym Oliwa, do tego czasu miejscowość odrębna od Gdańska, stała się jego dzielnicą. Głęboko w to wierzę, że dożyję czasu, kiedy wszystkie te nowe miasta, które w XX wieku  wyrastały w otoczeniu Gdańska – kolejno Sopot, Gdynia, Pruszcz, Rumia, Reda, Żukowo – staną się jego kolejnymi dzielnicami a metropolia gdańska jednym krańcem dotykając XIII-wiecznego Tczewa a drugim XVII-wiecznego Wejherowa będzie milionową aglomeracją wielkomiejską nad Zatoką Gdańską.

Z różnych stron napływała nowa ludność Gdańska, integrując się  w społeczność otwartą i dynamiczną. Jako pierwsza uświadomiła mi to australijska kuzynka, kiedy po ukończonych tam studiach, wybrała się na gruntowne zwiedzanie Europy. Polska była ostatnim z licznych jej państw, przez które podróżowała, a ponieważ jej droga przez Polskę wiodła  z południa ku północy kraju, Gdańsk był ostatnim etapem tej europejskiej podróży. Miała zatem wyrobioną doskonałą skalę porównawczą, zanim powiedziała mi o moim mieście: Macie tutaj najlepszą społeczność Polski, prawdziwie europejską. Opinia to z początku lat 70., na długo przed sierpniem 1980, który tę społeczność rozsławił w całym świecie.

Zbliżam się do wieku emerytalnego ze świadomością, że miasta,w którym osiadłem w 1945 roku, na inne  nie zamienię. Wyjeżdzam z niego rzadko i niechętnie, bo czuję się w nim dobrzeciesząc się, że właśnie tutaj przyszło mi spędzić znakomitą większość mojego zywota..   Szczególnie  zaś z faktu, że zaliczam się do pionierów ludności współczesnego Gdańska, przybyłych tu w roku kończącym drugą wojnę światową, a nie w którymkolwiek późniejszym. Mam nadzieję, że władze miejskie Gdańska opublikują wreszcie księgę, wyliczającaą imiennie tych pionierów i uhonorują ich z tego tytułu najskromniejszym bodaj dyplomem zasługi za trwałe związanie się z tym miastem i  oddanie mu ich najlepszych lat  życia.

Pierwodruk: „Autograf” nr 6/1998

Print Friendly, PDF & Email

Komentarze

komentarze

Powrót na górę