Andrzej Piskozub: Amnezja jubilatki

Gdynia_view_01prof. dr hab. Andrzej Piskozub

W tym roku Gdynia obchodzi 70-lecie otrzymania praw miejskich. Miasto zawdzięcza swoje powstanie zlokalizowaniu tam portu morskiego II Rzeczypospolitej. Gdy w 1926 roku nadawano Gdyni prawa miejskie, budowa portu gdyńskiego już od kilku lat trwała. Kierował nią inżynier Tadeusz Wenda. On to wiosną 1920 roku wyszukał i wskazał dogodną zatokę, tuż przy granicy Wolnego Miasta Gdańska, jako najlepsze z możliwych miejsc, przy którym nowy port morski powinien powstać. Kiedy lokalizację tę zatwierdzono, inż. Wenda wyznaczony został naczelnikiem budowy portu gdyńskiego. Pierwsze prace rozpoczęto wiosną 1921, na półtora roku  przed uchwałą sejmową z 23 września 1922, w sprawie budowy w Gdyni portu morskiego.

Przed zamachem majowym nic Eugeniusza Kwiatkowskiego  z portem gdyńskim nie łączyło. Budowniczym jego był Wenda i zebrana przez niego ekipa wykonawców. Sanacyjna kura II Rzeczypospolitej zniosła dwa – jak się okazało – złote jaja. Pierwszym był port handlowy w Gdyni, drugim Centralny Okręg Przemysłowy, aktywizujący zaniedbaną w dobie porozbiorowej Małopolskę. Eugeniusz Kwiatkowski, jeśli tak wolno powiedzieć, oba te jaja „wysiedział”: pierwsze jako minister przemysłu i handlu w latach 1926-1930, drugie jako wicepremier i minister skarbu w latach 1936-1939. Był Kwiatkowski dla obu mecenasem, albo – w nowomowie współczesnej –  sponsorem. Ale twórcami zarówno Gdyni jak Centralnego Okręgu Przemysłowego byli inzynierowie budowy te prowadzący. Stąd zupełnym nieporozumieniem jest nazywanie Eugeniusza Kwiatkowskiego twórcą Gdyni. Nie należy mu się także tytuł twórcy COP, gdyż koncepcja stworzenia militarnozbrojeniowego „trójkąta bezpieczeństwa” pomiędzy Warszawą, Krakowem i Lwowem powstała na kilka lat przed zamachem majowym, kiedy premierem był Władysław Sikorski i kiedy także priorytetową w  porcie  gdyńskim miała być jego funkcja: militarna jako bazy polskiej marynarki wojennej. Niemcy podczas drugiej wojny światowej docenili zalety militarne obu tych koncepcji, przekształcając port gdyński w potężny port wojenny i rozbudowując na wielką skalę niedokończone militarne inwestycje COP.

Oczywiście sponsorom też należy się wdzięczna pamięć. Bez „podsypywanych”  przez nich środków finansowych najlepsza myśl techniczna nie potrafi zamienić projektu w konstrukcję. A zarówno na Gdynię, jak i na COP pieniędzy Kwiatkowski nie szczędził; oczywiście rządowych, ze skarbu państwa, gdyż oba przedsięwzięcia były imprezą kapitału państwowego, nie prywatnego. Koncentrowały zresztą gros wydatków inwestycyjnych państwa. Janusz Korwin-Mikke tak o tym pisał: polska gospodarka sparaliżowana była gigantycznymi budowlami socjalizmu typu Gdynia i COP, na które szły wszystkie środki. Spostrzeżenie formalnie trafne, ale merytorycznie podważalne: wydatki na obronę państwa z natury rzeczy pochodzą przede wszystkim z budżetu państwa, nie od prywatnych ofiarodwców. Tak samo jak wydatki na „wielkie budowle socjalizmu”. W wierszu Gdynia tak się to kojarzyło Tuwimowi: Słyszysz miasto jak przysięgą / Biją młoty Gdyniostroju? Przejrzysta to aluzja do Dnieprostroju, wielkiej inwestycji pierwszej sowieckiej piatiletki. Takie skojarzenia drażniły polskich tradycjonalistów. Reforma rolna, na początku lat dwudziestych podjęta w II Rzeczypospolitej, skłoniła Mariana Zdziechowskiego do komentarza zatytułowanego: Bolszewizm rosyjski a półbolszewizm polski. A przecież były to skojarzenia czysto formalne, merytorycznie przedsięwzięcia polskie dzieliła przepaść od owych przedsięwzięć sowieckich. Ten piękny wiersz Tuwima był pochwała inwestycji zleconej Wendzie: budowy tuż przy granicy Wolnego Miasta portu wojennego, odstraszającego potencjalnych wrogów: Tu ma Polska rysy ostre / Rzekłbyś oto Gryf i Mestwin. Port taki nie byłby konkurentem handlowym portu gdańskiego, ale jego dopełnieniem; kiedy znikłaby granica państwowa oba porty dzieląca, oba porty znalazłyby się w jednej aglomeracji wielkomiejskiej.

Po zamachu majowym owa  „Gdynia Wendy” przekształciła się szybko w „Gdynię Kwiatkowskiego” – wielkie miasto portowe przy większym od Gdańska porcie handlowym, z dopełniania Gdańska zmieniając się w jego konkurenta. Napędu temu procesowi dała, w połowie lat dwudziestych zapoczątkowana, niezwykła międzynarodowa koniunktura na górnośląski węgiel. Eksportowano go morzem tyle, że sama Gdynia zadaniu temu by nie podołała, zwiększył on znacznie również obroty portu gdańskiego. Równocześnie jednak przenoszono z Gdańska do Gdyni przeładunki najbardziej dochodowej drobnicy. Była to świadoma, ale krótkowzroczna, polityka tworzenia z Gdyni portu handlowego, zarówno wielkością obrotów jak i dochodami z nich górującego  nad Gdańskiem. Miasto Gdynia rozrastało się szybko, budząc tym odmienne od poprzednich skojarzenia: w tempie amerykańskim.  Społeczność w nim się gromadząca tworzyła tygiel, odmienny od stereotypu krajowej sieci miejskiej, której ludność pokoleniami narastała, kontynuując  tradycyjne dziedzictwo regionalne. Od tej „Gdyni Kwiatkowskiego” wkrótce już Tuwim się dystansował w wierszu Patriota:

                                   A niechże się miss Gdynia

                                   sto razy wyameryczy !

                                   Mniekozienicka świnia

                                   serdeczniej w rynku kwiczy.

Poeci Skamandra wskazywali na korzystny dla Polski boom węglowy, jaki zbiegł się w czasie z zamachem majowym 1926 roku, jako na podstawę sukcesu w budowie „Gdyni Kwiatkowskiego” . Był to w ogóle jedyny tej skali sukces, jakim  władze sanacyjne mogły się chwalić. Julian Tuwim w 1931 roku, w wierszu Jak już – to już, zestawiającym parami różne sytuacje, podawał: Jak kochać – to najgoręcej / Jak Gdynia – to nic więcej. Antoni Słonimski dwa lata wcześniej zapytywany, dlaczego w swoich Kronikach Tygodniowych tak czarno opisuje polską rzeczywistość, skoro przecież Gdynia się rozbudowuje, odpowiadał ironicznie: Owszem. Mogę  przed każdym felietonem dodać w charakterze premii wszystkie wyżej przytoczone okoliczności łagodzące. Ponieważ jednak byłoby to dość monotonnym balastem, proponuję tylko pierwsze litery : M.ż.G.s.r., co znaczy: „Mimo że Gdynia się rozbudowuje”. I dalej pisał: to jest fatalne – M.ż.G.s.r.; tamto nikczemne – M.ż.G.s.r.; tak dłużej być nie może- M.ż.G.s.r.  I tak dalej.

W latach trzydziestych port morski nadal budował Wenda i jego ekipa, według otrzymywanych zleceń; z tym, że wówczas były to zlecenia bardziej dotyczące inwestycji portu handlowego, aniżeli portu wojskowego. Szybko rosnąca ludność miasta Gdyni nie przypominała ówczesnych mieszkańców Gdańska, o wiele bardziej mieszkańców Warszawy. Ze stolicy głównie przybywali do Gdyni prominenci sanacyjnej władzy oraz ludzie administracji i biznesu; z nizin społecznych Warszawki „niebieskie ptaki” płci obojga, zwabiane tam nadzieją łatwych zarobków i wesołego trybu życia. W swej masie ludność przedwojennej Gdyni nie brała pod  rozwagę wariantu znalezienia się w niedalekiej przyszłości  w jednej aglomeracji wielkomiejskiej z Gdańskiem. Z głównych miast ówczesnej Polski  największa liczba przedwojennych gdynian  na alternatwne miejsce zamieszkania wybrałaby Warszawę. To prowadzi do konkluzji, że „Gdynia Kwiatkowskiego”  wyrosła w II Rzeczypospolitej na osadzone na kaszubskim wybrzeżu nadmorskie przedmieście Warszawy.

W 1987 roku opublikowałem esej Prawdziwy twórca Gdyni poświęcony Tadeuszowi Wendzie. Uwypukliłem w nim niewdzięczność sanacyjnej władzy wobec tego, który kierował budową portu gdyńskiego od podstaw aż po schyłek lat trzydziestych. W 1931 roku jawna prowokacja zza granicy podważała sensowność budowy portu gdyńskiego w tym miejscu i w tym kształcie, jakie dziełu temu nadano. Intencje prowokacji były jasne – chodziło o  wprowadzenie zamieszania w sytuacji, gdy młody port już jawił się jako groźny konkurent w stosunku do jego nadbałtyckich partnerów. Sanacyjna władza prowokację „kupiła” i inż. Wenda poddany został upokarzającyn dochodzeniom. Zakończyły się one  całkowitym oczyszczeniem jego samego i jego ekipy z owych zarzutów, ale – jak wyraziła się przy podobnej sytuacji królowa Jadwiga – któż im łzy powróci? W 1933 roku nowy afront: na uroczystości otwarcia Dworca Morskiego w porcie gdyńskim  zjawia się w komplecie cały sanacyjny bal w operze. Zabrakło tylko najbardziej zasłużonego Tadeusza Wendy; jego na otwarcie to nie zaproszono. I „do trzech razy sztuka”: na kilka miesięcy przed odejściem Wendy na emeryturę, biurokratyczną, bezmyślną decyzją zlikwidowano  Biuro Naczelnika Budowy Portu, jakim kierował. To było ostateczne, końcowe „podziękowanie”  za trud życia, za dzieło stworzenia portu morskiego w Gdyni.

Wkrótce po ukazaniu się tego tekstu otrzymałem list od inżyniera Jerzego Wendy, syna Tadeusza Wendy, dziękującego za przypomnienie prawdy o „prawdziwym twórcy Gdyni”. Wymieniliśmy korespondencję, poprzez którą poznaliśmy się wzajemnie – i jak to w życiu, dalszy kontakt zerwał się na lata. Dopiero niedawno inż. Jerzy Wenda  odezwał się ponownie, listem pełnym rozżalenia na sytuację jaką opisał w załączonym  liście otwartym do Zarządu Towarzystwa Miłośników Gdyni. Akurat w czasie, gdy środowisko to świętować ma 70-lecie Gdyni.

Gdy się nad tym zamyśliłem, przypomniałem sobie znamienne wydarzenie sprzed mniej więcej dwudziestu lat. Na Wydział Ekonomiki Transportu UG w wymianie naukowej przybyła na staż doktor Ludmiła – nazwisko uleciało w niepamięć – z moskiewskiego Instytutu Koniunktur i Cen. Jego założycielem i dyrektorem aż do czasu, gdy padł ofiarą „czystek stalinowskich” był Mikołaj Kondratiew, światowej sławy uczony, twórca teorii długich fal koniunktury, od jego nazwiska zwanych cyklami Kondratiewa. Teoria ta jest dalej rozwijana na Zachodzie; w ZSRR aż do formalnego piśmiennego „zrehabilitowania”, co nastąpiło dopiero „za Gorbaczowa”, w 1987 r. – była tematem tabu. Ponieważ cykle Kondratiewa znajdowały się w centrum moich zainteresowań badawczych , zagadnąłem doktor Ludmiłę o nie i o ich twórcę. Odpowiedziała, że wie, czym są owe dołgije wołny, ale że studentów u nich się o tym nie uczy. Niczego natomiast nie potrafiła powiedzieć o Mikołaju Kondratiewie, który przecież założył instytut, w jakim pracowała; w momencie opisanej  rozmowy jescze pół wieku od czasu, gdy Kondratiew dyrektorował temu instytutowi.

Opowiedziałem jej zatem „jak to z Kondratiewem było”. I nawiązałem do Doktora Żiwago, wówczas stanowiącego częsty temat rozmów. Przypomniałem, jak to córka doktora Żiwago też w rzeczywistości sowieckiej utraciła pamięć o swoim prawdziwym ojcu, uważając się za córkę zupełnie kogoś innego. Całkiem jak dotor Ludmiła i Mikołaj Kondratiew. Albo jak… Gdynia i Tadeusz Wenda. Naszemu krajowi oszczędzono takiego „prania mózgów”, jakie  wywołało zbiorową amnezję na rosyjskim Wschodzie. A jednak i tu amnezja – jak się okazuje – występuje a dotknięci nią , nie chcą dać się z niej wyleczyć, Gdy rozum śpi, budzą się upiory. I mity. Na przykład o rzeczywistym ojcowstwie gdyńskiej jubilatki, o tym komu naprawdę przysługuje tytuł „twórcy Gdyni”.

 

Pierwodruk: „Litery”, nr 2/1996.

[Ostatni z cyklu trzech esejów prof. Andrzeja Piskozuba pt. “Tryptyk gdyński”].

Print Friendly, PDF & Email

Komentarze

komentarze

Powrót na górę